74. Reinhold i Giovanni, czyli zrozumieć

 Wyszłam ze schroniska, machając na pożegnanie gospodyni. „Prowadź! – poprosiłam, spoglądając w dół na bazylikę – Na tej drodze jesteś moim natchnieniem. Wiem, że chcesz mnie czegoś nauczyć. Ale jeszcze nie wiem, czego.”

Tym razem nie miało być Camino. Chciałam jakiejś odmiany. Czegoś, co sprawi, że krew będzie krążyć szybciej, że oddech będzie głębszy, że oczy same będą się śmiać. Camino już znałam. Od lat było moją drogą, a raczej moimi drogami.
„Świat jest taki wielki, a ja wciąż krążę wokół jednego tematu.” – wyrzucałam sobie przed wyjazdem.
„Przecież opowiadałaś, że kochasz Camino. Że go potrzebujesz.” – ironizował drugi głos w mojej głowie.
„Opowiadałam. Wcale nie kłamiąc. Ale to było kilkaset kilometrów temu. Zresztą, nawet nie wiem, dokąd teraz.”
„Poszukaj biletów. Tam będzie odpowiedź.”

I była. Ryanair właśnie otworzył nową trasę z Krakowa do Lourdes. „Dobrze. Niech tak będzie.” zgodziłam się, klikając „zapłać”.

 

Szłam przez las. Skrajem szosy. Pod górkę i z górki. Nieśpiesznie. Ciesząc się pogodnym porankiem, ciszą, wschodzącym słońcem, śpiewem ptaków.  Za którymś kolejnym zakrętem zobaczyłam starszego mężczyznę w koszuli w kratkę. Odpoczywał pod drzewem. Uśmiechnął się i skinął do mnie głową. Musieliśmy się widzieć rano w schronisku podczas śniadania, ale rzadko zapamiętuję twarze przy pierwszym krótkim spotkaniu, zwłaszcza w grupie.

- Reinhold – przedstawił się krótko. – Wir haben uns gesehen in La Ruche. / Widzieliśmy się w La Ruche. – potwierdził moje przypuszczenia. - Sprichst du Deutch? / Mówisz po niemiecku?
„Ech! Niemcy mnie jednak lubią na tych drogach.” – pomyślałam, usiłując ukryć grymas niezadowolenia.
 – Ein bisschen. Aber  verstehe eine ganze Menge. Ich habe vor vielen Jahren Deutsch gelernt, aber alles vergessen. /  Troszkę. Całkiem sporo rozumiem. Wiele lat temu uczyłam się niemieckiego, ale wszystko zapomniałam.
- Es ist gut, dass du zumindest verstehst. Fast niemand hier spricht Deutsch, deshalb fühle ich mich sehr einsam. / To dobrze, że chociaż rozumiesz. Prawie nikt nie mówi tutaj po niemiecku, więc czuję się bardzo samotny.
- Es ist sehr schwierig zu reisen, ohne Fremdsprachen zu kennen./ Ciężko jest podróżować, nie znając języków obcych. – wydukałam, pamiętając reguły składniowe i formy gramatyczne, ale jak przez mgłę przypominając sobie słownictwo.
- Ja, ja, das ist aber Camino, keine normale Reise. Bernadetta kümmert sich hier um uns./ Tak, tak, ale to jest Camino, a nie zwykła podróż. Tutaj opiekuje się nami Bernadetta. – potakiwał głową swoim myślom. A potem słowo za słowem, zaczął mi opowiadać o sobie. I rozwijał tę opowieść przez kolejne dni naszej wspólnej wędrówki.

Był emerytowanym mechanikiem spod Stuttgartu. Miał siedemdziesiąt trzy lata. Pochodził z licznej rodziny i wciąż miał kontakt ze swoimi braćmi i siostrami. W domu zostawił żonę, z którą wiódł spokojne życie od pięćdziesięciu lat. Nie mieli dzieci. Pracowali i żyli sobie w zgodzie ze sobą i ze światem. Od kilku lat Reinhold wyruszał na kolejne trasy Camino. Żona wspierała go na odległość. Nie mogła z nim wędrować, bo miała problemy z kręgosłupem i stawami.


Tak zaczęła się moja znajomość z Reinholdem. Nie przypuszczałam, że będzie moim najbardziej wytrwałym towarzyszem na tej drodze. Zawarliśmy niepisany pakt o wzajemnej pomocy: ja tropiłam znaki, których on czasami nie widział, on dzielił się ze mną wodą, bo niósł jej dość dużo w plecaku. Ja byłam od kontaktu z napotkanymi ludźmi, on - od orientacji w przestrzeni. Stuk-stuk stukały głośno na asfalcie okucia moich kijków, którym nie zdążyłam dokupić gumowych ochraniaczy. Tuk-tuk wtórowały im cichutko, osłonięte gumą kijki Reinholda.
- Muszę odpocząć  - mówiłam raz na jakiś czas – Ale ty idź. Potem się spotkamy.
- Odpocznij! – mówił i siadał nieopodal. – Mnie się nigdzie nie śpieszy.

 

Doszliśmy do Assun, gdzie według przewodnika miało być malutkie czteroosobowe schronisko dla pielgrzymów. Niestety, było już zajęte. Co robić? Szukanie noclegu na francuskiej prowincji, gdy mówi się w kilku językach, ale żaden z nich nie jest francuskim, stanowi pewne wyzwanie. Reinhold wypatrzył aptekę. Na szczęście jedna z farmaceutek znała angielski. Okazało się, że przede wszystkim nie kupimy nigdzie jedzenia, bo w poniedziałki wszystkie sklepy są zamknięte. Byliśmy bardzo głodni, bo na śniadanie w schronisku zjedliśmy tylko grzanki z dżemem. Temperatura powietrza dochodziła do czterdziestu stopni. Farmaceutki spoglądały na nas ze współczuciem. Poczęstowały nas owocami i wodą. A potem załatwiły nocleg w agroturystyce w Bruges, od którego dzieliło nas osiem kilometrów.

- Ale jak dostaniemy się do Bruges? – rzuciłam trochę do siebie, a trochę do Reinholda. - Nie dam rady iść dalej w tym upale.
Usiedliśmy w cieniu wielkiego drzewa obok kościoła. Siedział tam już ciemnoskóry chłopak o okrągłej twarzy i śmiejących się oczach. Obok niego leżał plecak. Najwyraźniej też był pielgrzymem.
- Giovanni. – wyciągnął do mnie rękę na powitanie.
- Where are you from, Giovanni? – zapytałam zaciekawiona.
- Perugia, Italy, but I was born in Kolkata, India.- odpowiedział płynną angielszczyzną.
- Masz gdzie spać tej nocy?
- Planowałem poczekać na księdza i nocować w kościele. Ale jest czwarta po południu, a księdza nie ma, więc chyba nie mam gdzie spać.
- Chodź z nami do Bruges! – zaproponowałam. – A raczej jedźmy tam razem. Tylko czym?
- Spróbuję zatrzymać jakiś samochód. – wtrącił się do rozmowy Reinhold, który do tej pory nie brał w niej udziału, bo przecież nie mówił po angielsku.
Po kilkunastu minutach zawołał  mnie od strony szosy.  Obok niego stał radiowóz policyjny. Podeszliśmy z Giovannim szybkim krokiem. W radiowozie siedziało dwoje młodych policjantów.
- Mam nadzieję , że mówicie po angielsku – zagaiłam.
- Mówimy – odpowiedzieli chórem.
- Sprawa wygląda tak, że nasz nocleg jest osiem kilometrów stąd, a zupełnie nie mamy już siły dojść tam pieszo w tym upale. Czy moglibyście wezwać nam taksówkę? Żadne z nas nie mówi po francusku. Ot, taka międzynarodowa ekipa: Niemiec, Włoch i Polka. Możecie nam pomóc?
Popatrzyli na siebie porozumiewawczo.
- Wsiadajcie! - powiedziała policjantka.
(- Siehst du?/ Widzisz? - Reinhard szturchnął mnie łokciem w bok i dodał konspiracyjnym szeptem - Bernadetta kümmert sich um uns./ Bernadetta troszczy się o nas.)
- Od dziś kocham policję. – zawołałam, sadowiąc się na radiowozowej kanapie.
- Ale zwłaszcza francuską – zastrzegła policjantka.
- Wyłącznie! – zapewniłam.


I tak, wraz ze starszym Niemcem i induskim Włochem zajechaliśmy do miasteczka radiowozem policyjnym. Właścicielka gospody, przed którą się zatrzymaliśmy, ze śmiechu aż się popłakała. Przesadziła nas do swojego samochodu terenowego i przez pola zawiozła do domku, w którym mieliśmy nocować.
- Chcecie zjeść kolację w mojej gospodzie?
- I to jeszcze jak! – zawołaliśmy z Giovannim.
- Przyjadę po was o siódmej. A potem was odwiozę. 

 

Reinhold pomknął do łazienki, obiecując zwolnić ją jak najszybciej. Usiadłam na trawie pod gruszą, rozkoszując się cieniem, zapachem roślin, ciszą, szorstkością pnia.
- Od jak dawna mieszkasz we Włoszech? – zapytałam Giovanniego.
- Od ponad trzydziestu lat.
- A masz ile? Myślałam, że jakieś dwadzieścia osiem.
- Pomyliłaś się o dziesięć. – roześmiał się, a ja wraz z nim. – Zostałem adoptowany przez moich włoskich rodziców. Przyjechali do Kalkuty, do domu dziecka prowadzonego przez Siostry Matki Teresy i zabrali mnie stamtąd.
- Piękna historia! – ucieszyłam się. – I masz wspaniałych rodziców.
- Tak, to prawda, są wspaniali – pokiwał  głową z przekonaniem.
- Ale powiedz mi, Giovanni from Perugia, jak to się stało, że mówisz taką piękną angielszczyzną, dużo lepiej niż inni Włosi?
- Moi rodzice zapisali mnie do prywatnej szkoły, gdzie językiem wykładowym był angielski. Wiedzieli, że pewnego dnia będę chciał pojechać do Kalkuty, więc chcieli, żebym umiał się porozumieć.
- Byłeś?
- Tak, kilka razy. Jeżdżę tam jako wolontariusz i pomagam siostrom w opiece nad dziećmi. Organizuję zabawy, uczę angielskiego.
- A co robisz w Perugii?
- Jestem kucharzem w restauracji moich rodziców. Moją specjalnością jest pasta. Wpadnij kiedyś.
- Uwielbiam twoją historię! – pogłaskałam go po ramieniu. – A jakie jest twoje indyjskie imię?
- Deepak, czyli światło świecy.
- Poważna sprawa. Dla kogo będziesz tym światłem?
- Jeszcze nie wiem. Przyszedłem na Camino, żeby to zrozumieć.

 





Komentarze

Popularne posty