32. Buen Camino, czyli o kondycji pielgrzyma

- Bonjour! – zawołał radośnie w moją stronę Reinald.
- Hello! – odpowiedziałam zaskoczona spotkaniem, bo nie widywaliśmy się w drodze już od kilku dni. Właśnie dotarłam do Santiago de Compostela i weszłam na Plaza del Obradoiro przed Katedrą Świętego Jakuba, gdzie odpoczywało wielu pielgrzymów. Wśród nich mój amigo del Camino. - Nice to see you again. How are you? - zapytałam po angielsku, bo nasza wymiana zdań zawsze toczyła się w dwóch językach.
- Bien, merci. Demain, je vais aller à Finisterra. /Jutro zamierzam iść na Finisterrę. – oznajmił Kanadyjczyk. Przyglądałam mu się z podziwem. Wędrował z Lizbony, co oznaczało, że przebył już około sześciuset kilometrów. A planował przejść jeszcze przynajmniej sto. Nie był już młody. Wyglądał na jakieś siedemdziesiąt lat. Ale wciąż czuło się jego siłę. Spokojnie, choć niestrudzenie przemierzał Caminho Português. A teraz jeszcze planował dojść na legendarny koniec świata.

Finisterra. Niegdyś uważano ją za najbardziej wysunięty na zachód skrawek Europy. Czyli za koniec świata znanego wówczas Europejczykom. Dlatego pielgrzymi udawali się tam, odwiedziwszy uprzednio grób świętego Jakuba. Wielu do dziś podtrzymuje tę tradycję (ja zresztą też tam byłam w 2006 roku, gdy kończyłam swoją pierwszą trasę caminową). Na skalistym brzegu nad oceanem, dokonują rytuału pożegnania starego człowieka (palą ubranie pielgrzymie). W jego miejsce pojawia się nowy.

Usiadłam na placu, na nagrzanych słońcem kamieniach. Dookoła panował radosny gwar. Ludzie siedzieli, stali, rozmawiali, witali się albo spoglądali w milczeniu na górującą nad nami sylwetkę katedry. Byłam u celu. Czułam spokój, radość, dumę. Byłam tam, gdzie chciałam być. Przeszłam tę drogę. Mimo wszystko. Może można było zrobić to w lepszym stylu? Iść szybciej? Pokonywać dłuższe dystanse?  Mniej się bać? Bardziej zaufać? Pewnie tak. Ale przecież mimo wszystko dotarłam. I to było ważne. Cała reszta w tej chwili nie miała znaczenia. Cały ten perfekcjonistyczny szum nie zdołał przesłonić efektu. Dałam radę. Przecież nie chodziło tylko o przejście tej drogi. Raczej o zmierzenie się z samą sobą. I właśnie to, co w sobie odkryłam, cieszyło mnie najbardziej. Czułam, że zabieram to wszystko na jakiś ciąg dalszy. I że już nigdy nie będę tamtą kobietą, która wyruszała na Caminho Português.

Odkryłam, że moją pasją jest wędrowanie. Nie tyle cel tej wędrówki, co ona sama. Gdy patrzę na nią z tej perspektywy, wtedy wszystko, co wydarza się po drodze, jest niezwykłe. I nigdzie się nie śpieszę, bo wcale nie muszę osiągnąć celu jak najszybciej. Mogę zboczyć z trasy, opóźnić marsz, zatrzymać się, skrócić dystans. Bo może właśnie to, czego przy okazji się nauczę, będzie potrzebne w dalszej drodze?

Oczywiście, wyznaczam cel, żeby znać kierunek marszu. I sprawdzam, czy go nie zgubiłam. Ale ten cel jest czymś bardzo odległym. Santiago de Compostela nie jest widoczne z pielgrzymiego szlaku. Wiadomo tylko, że gdzieś tam w oddali jest. Dzielą mnie od niego setki kilometrów. Więc się na nim nie skupiam. Jest odległą gwiazdą, która mnie prowadzi. A ja zanurzam się w wędrówce. Zatapiam się w niej. Pozwalam, aby wciągnęła mnie bez reszty. Jestem wędrowcem. Pielgrzymem. To moja najgłębsza tożsamość.

Pielgrzym to ktoś, kto nie jest u siebie, kto przybył z innych stron. Łacińskie słowo peregrinus oznacza cudzoziemca. Pielgrzymka, czyli wędrówka (lub podróż) do miejsca świętego znana była już w starożytności. W wielu religiach. Chrześcijanie przejęli tę tradycję od żydów. W pierwszych wiekach pielgrzymowali do Ziemi Świętej, a od siódmego wieku (gdy Palestyna znalazła się pod panowaniem muzułmańskim) do sanktuariów europejskich  - do grobu świętych Piotra i Pawła w Rzymie, a później także do grobu świętego Jakuba w Santiago de Compostela. Podejmowali ten trud w różnych intencjach: z prośbą o zdrowie, o dobre małżeństwo, o pomyślne rozwiązanie ciąży, z wdzięczności za życie, w ramach zadośćuczynienia za popełnione winy. Wyruszali od progu własnego domu (z najdalszych zakątków Europy). Jedli, co im podarowano. Spali, gdzie się dało. Szli drogami, ścieżkami, przez pola, łąki i lasy. Przekraczali rzeki w bród. Szli w upale i deszczu, podczas wichury i zamieci. Szli miesiącami, aby pokłonić się świętemu, paść przed nim na kolana, ucałować jego ślady, wypowiedzieć swoją modlitwę tuż obok niego. Aby choć przez chwilę pobyć w obecności sacrum.

Bóg wydawał się ludziom daleki, surowy i niedostępny. Dlatego poszukiwali kontaktu ze świętymi  (jako tymi, którzy żyli blisko Boga). Musiał to być jednak kontakt namacalny. Pielgrzymowali zatem do miejsc, gdzie znajdowały się szczątki świętych. Żeby dotknąć świętego. Bo dotyk był uzdrawiający, dawał siłę. Dotknąć oznaczało zyskać oparcie i obronę przed nieszczęściami, których pełen był świat średniowieczny. Zresztą, wiele kościołów zabiegało o relikwie (kawałek ciała  świętego lub przedmioty, którymi się posługiwał), bo wierzono, że zapewniają codzienną pomyślność, uzdrawiają i ocalają od śmierci. Walczono o nie. Czasem wykradano podstępnie. Zabierano także na pola bitew, żeby zapewnić sobie zwycięstwo.

Do grobu świętego Jakuba pielgrzymowano od dziewiątego wieku. Jakub był jednym z apostołów Jezusa. Prowadził działalność misyjną wśród Celtów na Półwyspie Iberyjskim. W 44 roku zginął śmiercią męczeńską w Jerozolimie, a jego ciało zostało przeniesione do hiszpańskiej Galicji. W III wieku, gdy chrześcijanie na tamtych terenach byli prześladowani, grób został zapomniany. Szczątki apostoła odnaleziono w 813 roku dzięki eremicie Pelayo, który pewnej nocy zobaczył deszcz gwiazd, spadających na pobliskie wzgórze. Swoją wizję przedstawił miejscowemu biskupowi Teodomirowi, a ten zlecił sprawę dokładnie zbadać. I tak odkryto kamienny grobowiec, zawierający szczątki męczennika. Wybudowano w tym miejscu kościół. A potem miasto. Nazwa Compostela pochodzi od łacińskiego campus stellae, co oznacza pole gwiazd.

Katedra w Santiago była jedną z najważniejszych świątyń średniowiecznych. Pierwotnie romańska, zachowała takież wnętrze (stanowi jedno z najważniejszych dzieł architektury romańskiej w Hiszpanii). Kamienne, dostojne w swojej prostocie, dające oczom wytchnienie, a umysłowi ciszę.
Pielgrzymi także i dzisiaj szukają kontaktu ze świętym. Wchodząc do katedry, obejmują figurę Santiago, dotykają czołem, kłaniają się. Całują muszlę, która jest symbolem świętego. Modlą się przy jego grobie.

Nadal jest w nas zatem potrzeba bliskości z sacrum. Namacalnej, fizycznej, nie ograniczonej do patrzenia i słuchania. Gdy dotkniemy, czujemy się bezpieczni. Być może teraz, gdy kultura staje się coraz bardziej bezdotykowa, zdystansowana, wirtualna, sterylna, higieniczna, to pragnienie jest szczególnie dotkliwe? Gdy cywilizacja oddala nas od realnych doznań, nasza tęsknota za cielesną bliskością, za dotykiem, który koi i uzdrawia, staje się jeszcze większa?

- Are you still peregrina? /Czy wciąż jesteś pielgrzymem? (w języku włoskim funkcjonuje żeńska forma słowa pielgrzym) – zapytał Cesare, gdy spotkaliśmy się jesienią w Paryżu. Był słoneczny dzień. Szliśmy przez Centre Georges Pompidou. Miałam na sobie kremowy trencz i buty na obcasie. Uśmiechnęłam się, zważywszy na okoliczności. – Pytasz o to, czy caminowa filozofia nadal jest mi bliska? Więc tak, w rzeczy samej, jestem pielgrzymem. W każdym razie, bardzo chcę nim być (choć na co dzień to niełatwe). Ale ta filozofia po prostu mnie urzekła.

Pielgrzym wędruje przez życie. Powoli. Żeby mieć czas na spotkanie, rozmowę, zadumę. Godzi się na pewne niewygody i na własną bezradność wobec wielu zdarzeń. Na to, że często jest zależny od innych. Że musi prosić o pomoc. I jest wdzięczny za wszystko. Odczuwa radość z życia. Nie jest dla niego monotonne, choć nie robi niczego nadzwyczajnego. Wciąż odkrywa piękno świata w najbardziej codziennych okolicznościach. I odnajduje siebie w tym świecie. Swoje miejsce. Daje radę mimo, iż świat jest chaosem. Zachowuje spokój. Nie przeraża go zmienność, nieuchwytność, płynność. Bo on też wciąż jest w ruchu. Nie uzależnia bezpieczeństwa od stabilizacji. Idzie. Jego dom jest wszędzie, więc nie boi się zmian. Nie jest idealny, poukładany, zaplanowany. I nawet wcale do tego nie dąży. Jest otwarty. Na świat i ludzi. I na siebie. Bo wciąż poznaje siebie i to, co go otacza. I zaskakuje go wiele z tego, co odkrywa. Ale też niezmiernie go cieszy. Bo to, co odnajduje, oznacza, że świat - zarówno zewnętrzny, jak i wewnętrzny - jest  nieograniczony. I wciąż odkrywa pokłady dobra. A to cieszy go najbardziej. I daje nadzieję. I sprawia, że chce iść dalej.

Reinald stał przede mną na Plaza del Obradoiro w swoim skórzanym kapeluszu, uśmiechając się szeroko na myśl o planowanej wędrówce na Finisterrę. Bo, choć dawno przestała być końcem świata, to wciąż warto do niej dotrzeć. Ze świadomością, że istnieje coś więcej niż to, co widoczne dla oka. Spojrzeć na fale oceanu i jego bezkres, wiedząc, że gdzieś daleko jest inny ląd (choć z tego miejsca niewidoczny). I, oczywiście, porzucić starego człowieka nad brzegiem oceanu. Bardzo otwierające doświadczenie.

- Finisterra? It’s a very good idea to go there. Buen Camino, my Friend! – pożegnałam Reinalda pozdrowieniem pielgrzymim, które towarzyszyło mi przez całe Caminho Português. Po hiszpańsku to życzenia „Dobrej Drogi”. Ale dobra to nie znaczy łatwa. Nikt się zresztą po niej tego nie spodziewa. W tych życzeniach chodzi raczej o kondycję pielgrzyma. Aby znalazł w sobie wystarczająco dużo odwagi, żeby wyruszyć. I siły, żeby wytrwać.






Komentarze

  1. Witam, odkryłam przez przypadek tego bloga, szukając jakichś informacji odnośnie przygotowania się do szlaku Camino i muszę napisać, że jesteś niesamowicie pięknym człowiekiem i cudownie się ciebie czyta.
    I rzeczywiście, jak napisałaś w którymś wpisie, masz duszę młodej dziewczyny;)

    pozdrawiam, i być może do zobaczenia kiedyś na szlaku.

    OdpowiedzUsuń
  2. Buen Camino, Viki :) i do zobaczenia :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Pani Beato, czytam tego bloga po raz drugi..pierwszy raz trafiłam tutaj szukając informacji o Camino. Kolejny raz po powrocie z Camino Primitivo. Jakże inaczej odbieram Pani wpisy po przebytej pielgrzymce - ta droga bardzo zmienia człowieka i to nie jakoś spektakularnie, ale stopniowo. Ja tak w każdym razie czuję, trwa we mnie jakiś proces, którego nie potrafię jeszcze określić..Camino przeszłam sama, jestem w zblizonym do Pani wieku. Dałam radę do samej Finstery, dotarło do mnie jak wiele mogę i niestety:) zachorowałam na ciąg dalszy wędrówki...planuję za rok albo dwa powrót na szlak, droga jest moim celem, teraz wiem to na pewno
    Pięknie Pani pisze, dużo jest w Pani pozytywnej energii....pozdrawiam - Buen Camino

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję, Mua :) Ten blog jest właśnie zapisem procesu, o którym Pani wspomina. Procesu, który wciąż trwa. Bo Camino nigdy się nie kończy. Staje się sposobem na życie. Parę dni temu wróciłam z Camino del Norte (moja piąta wędrówka). Piękna droga - ocean, góry, szum fal i wiatru, krowy na pastwiskach, nieliczni pielgrzymi - a jednocześnie bardzo trudna (kondycyjnie). I tak wiele nowych doświadczeń! Będę o nich pisać, oczywiście. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Super tekst. Bez dwóch zdań.

    Ja mam odrobinę inną perspektywę, ale piękno też polega na tym, że każdy odkrywa swoje własne Camino, i choć są one od siebie nieco różne - by my jesteśmy różni i różne są nasze doświadczenia - to wcale nie różnią się ze sobą:), bo ich sedno i istota, jest ta sama. Więc różnorodność staje bogactwem, a nie zawadą. Bogactwem, którego częścią jest ten piękny tekst.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję, Zbyszku :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Dziękuję za ten wpis od kilku lat mam pragnienie przejścia tej drogi może to co dziś przeczytałam będzie początkiem mojej pielgrzymki buen Camino Ewa

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam
    Ja chciałbym tylko kilka słów wtrącić odnośnie tej drogi.
    Mój syn w zeszłym roku wyruszył z Polski. Miał do pokonania 3 tyś km. Szedł w większości w pojedynkę. Czasami spał w hostelach, u dobrych ludzi, przy kościołach lub w górach pod chmurką. Zostało mu niecałe 300 km i się rozchorował. Kazałem mu przerwać podróż i ściągnąłem go do domu samolotem.Był wychudzony i wycieńczony. Dziennie " robił " 25-35 km.Chory nie miał już sił iść.Lubi turystykę pieszą, ale nie wiem do dzisiaj dlaczego wybrał sobie tak ciężką i daleką drogę w samotności. Ma dopiero 24 lata.
    Pozdrawiam wszystkich wędrujących szlakiem Św. Jakuba.
    PS.
    Zapowiedział, że musi dokończyć tę podróż - te 300 km.

    OdpowiedzUsuń
  9. I niech tak będzie. Pozdrawiam, Ewo. Buen Camino

    OdpowiedzUsuń
  10. Dziękuję za ten komentarz. Podziwiam każdego, kto wyrusza na Camino od progu własnego domu. Potrzeba do tego ogromnej odwagi, wytrwałości i siły. Nie wszyscy dochodzą do Santiago. Może mają coś ważnego do załatwienia, zanim ostatecznie dotrą, żeby pokłonić się Świętemu Jakubowi? A może nigdy tam nie dojdą, bo wszystko, co najważniejsze, już wydarzyło się na szlaku? Życzę Twojemu Synowi, żeby odnalazł swoją drogę. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty