78. Santa Cilia, czyli o kobiecej przyjaźni

- Wczoraj  w górach była straszna mgła – zagaiłam przy śniadaniu do Alejandro, wyciskając odrobinę dżemu z foliowej torebki na przydziałową grzankę.
- To nie była mgła. – odparł pośpiesznie towarzyszący mu Vincente, szeleszcząc rozpakowywanym z folii biszkoptem. - To chmury.
- Szliśmy z głowami w chmurach? – zaśmiałam się, podchodząc do ekspresu do kawy – W życiu to się raczej dobrze nie kończy.
- Może i nie - odparł z uśmiechem Alejandro, mieszając kawę z mlekiem i cukrem -  Ale czasem warto. Choćby przez chwilę. Jakoś tak łatwiej potem unieść to wszystko, co jest do uniesienia.

Szłyśmy tego dnia z Brigitte. W milczeniu albo prowadząc spokojne rozmowy. Przystając, żeby zrobić zdjęcie albo napić się wody. Drogami i ścieżkami, po kamieniach i drewnianych stopniach, przez zagajniki i lasy, pośród złocistych łanów zbóż i zieleni porastającej zbocza gór. Aż do Jaca (Nie, nie czyta się tego jako „jaca”. Choć wielu Hiszpanów z dużym przekonaniem twierdzi, że w ich języku wszystko czyta się dokładnie tak, jak jest napisane. A ja też wciąż przyłapuję się na tym, że mnie wymowa tej nazwy jako „haka” bardzo dziwi. A jednak!).

Jaca to starożytne miasto, założone przez Rzymian, dawna stolica i twierdza Aragonii, z bardzo ładnym, starym centrum, olbrzymią cytadelą (z szesnastego wieku) na planie gwiazdy, i katedrą Świętego Piotra, uważaną za jedno z największych osiągnięć architektury romańskiej na Półwyspie Iberyjskim.

Na terenie cytadeli (oprócz samej budowli) można obejrzeć różne wystawy, wśród nich „Una vuelta en bicicleta”/ Jazda na rowerze, a tam wiele pięknych starych rowerów z drewnianymi rączkami, skórzanymi sakwami i siodełkami, metalowymi lampkami karbidowymi. Także rowery używane przez wojsko w czasie drugiej wojny, z wieloma torbami, sakwami, schowkami. A na ich wyposażeniu również: saperki, koce, apteczki, maski przeciwgazowe, latarki czołowe, peleryny – namioty (za czasów harcerskich nazywaliśmy je pałatkami), menażki, manierki i łyżki.
Wystawa ukazuje też walkę dziewiętnastowiecznych kobiet o dostęp do rowerów. Jako że początkowo rowerzystki uważane były za niemoralne. Sugerowano, iż kobiety mogą na rowerze osiągać przyjemność seksualną, która mogłaby je uczynić skłonnymi do opuszczania mężczyzn. Ech! Jak to dobrze, że znalazły się jednak buntowniczki.

Nocowałyśmy w pięknym, nowoczesnym schronisku w Jaca. W salach ustawiono prostopadle do  ścian łóżka – ławy, wyposażone w wysokie boczne ścianki, po dwa naprzeciwko siebie, jak siedzenia w pociągu. Powstały dzięki temu klimatyczne przestrzenie, dające możliwość wyciszenia się i odosobnienia.

Następnego dnia podjechałyśmy autobusem siedemnaście kilometrów do San Juan de la Peña (Święty Jan pod Skałą, a może „na Skale”?), żeby odwiedzić jeden z najważniejszych średniowiecznych klasztorów Aragonii. Monasterio Viejo, czyli Stary Klasztor to dwukondygnacyjna budowla, częściowo wyrzeźbiona w skale, która jest też jej fundamentem. Według przekazów w klasztorze był ukryty przed muzułmańskimi najeźdźcami Święty Graal.
Natomiast, oddalony nieco od niego, Monasterio Nuevo, czyli Nowy Klasztor kryje wewnątrz muzeum poświęcone życiu i działaniom benedyktynów, którzy zamieszkiwali Monasterio Viejo od jedenastego wieku.

To musiał być potężny klasztor. Zakonnicy zajmowali się zgłębianiem zagadnień teologicznych, przepisywaniem i ozdabianiem ksiąg, farmacją (opracowali wiele receptur). Studiowali uczone księgi. Jeździli konno albo wędrowali. Nie pracowali fizycznie. Kierowali pracami budowlanymi lub rolniczymi. Mieli duże znaczenie lokalne i wielkie wpływy polityczne w regionie. I wszystko to z pewnością było imponujące. Ekspozycja ukazuje silnych mężczyzn, którzy posiedli mądrość i wiele bogactw tamtego świata (choć reguła wymagała ubóstwa). Pracowało dla nich wielu ludzi. Na wystawach pokazano warsztaty rzemieślników: piekarza, stolarza, kowala, stajnie, kuchnie, ogród. Ile w tym wszystkim, co osiągnęli mnisi było potu i krwi innych ludzi? A może też cudzych pomysłów, mądrości, sprytu? Ale to o benedyktynach się mówi, bo oni byli w tym procesie ważni. Reszta się nie liczyła. Gdzie były w tamtym świecie kobiety? Dawniej się nad tym nie zastanawiałam. Ale odkąd takie pytania zaczęto zadawać publicznie, zrozumiałam, że istotnie zdarzyło się w naszej historii jakieś znaczące pominięcie. I już mnie ta, dumnie prezentowana opowieść o męskim triumfie nie porywa tak, jak kiedyś.

Usiadłam powyżej Monasterio Nuevo, w punkcie widokowym. Patrzyłam na Pireneje. Z podziwem i szacunkiem. Ze zdumieniem, że tam byłam. Urzeczona ich pięknem, ogromem, potęgą. I wdzięczna, że mogłam tam być, że dałam radę, że mogłam przeżyć tę radość, obcować z takim pięknem („obcować” to dziwne słowo, bo zupełnie nie oddaje bliskości, a przecież właśnie to chciałam nim podkreślić, że byłam blisko). U góry krążyły dwa duże drapieżne ptaki. Na stojącej obok mnie tablicy wymieniono gatunki występujące okolicznie: Aguila real / orzeł przedni, Quebrantahuesoso / orłosęp, Buitre leonado / sęp płowy, Alimoche / ścierwnik. Te nade mną miały białe głowy i ciemne skrzydła. Chyba orłosępy. Piękne, dostojne, górujące nad okolicą jak Pireneje.

Następnego ranka wyruszyłam sama, bo Brigitte wyszła wcześniej. Camino prowadziło kamienistymi ścieżkami, na przemian pod górę i w dół.

– Idziesz w sandałach? – zagaił jeden z mijających mnie chłopców. – Też wolę sandały od takich butów – wskazał na moje ciężkie buty trekkingowe, przywiązane do boków plecaka.
– Gdyby nie przejście przez Pireneje, w ogóle bym ich ze sobą nie zabierała.
Przez następną godzinę wędrowałam prawie biegiem z bliźniakami z Barcelony, Dannym i Oscarem, gawędząc w międzyczasie na różne tematy. O pracy. (Chłopcy, choć wyglądali na nastolatków, zdążyli skończyć studia. A może to ja wraz z upływem lat postrzegam ludzi jako młodszych niż są?) O pracy (Oskar skończył elektronikę), która miała być wymarzona, a okazała się tworzeniem masy dokumentów i nie dawała satysfakcji. O katalońskiej rodzinie, która zmieniała języki w trakcie obiadu z castellano/hiszpańskiego na catalan/kataloński i z powrotem, nawet nie wiedząc, kiedy. O pięknej stolicy Katalonii, pełnej śladów Gaudiego (bracia mieszkali obok Parku Guell). Szliśmy tak zaaferowani rozmową, że zupełnie nie sprawdzaliśmy, czy są gdzieś znaki. Po godzinie naszej marszo-rozmowy nie mogłam już złapać tchu, więc zachęciłam moich towarzyszy, żeby poszli szybciej. Rozejrzałam się po drodze i spostrzegłam, że nie ma na niej znaków. Musiałam zawrócić aż do najbliższego rozwidlenia, gdzie je zgubiliśmy.

Weszłam do Santa Cilia, bardzo ładnego miasteczka, gdzie stare, kamienne domy, połączone ze sobą, tworzyły labirynt uliczek. Przed domami stały i wisiały donice z kwiatami. Camino w Santa Cilia było oznakowane metalowymi muszlami wbudowanymi w bruk. Zaprowadziły mnie na basen.
- Jak dojść do schroniska? – zapytałam gospodarza.
- Widziałaś figurę pielgrzyma na naszym głównym placu? Stań twarzą w twarz z pielgrzymem. Potem idź jego prawą stroną, skręć drugą uliczką w prawo, a potem w lewo. A jak będziesz chciała potem przyjść na basen, to dla pielgrzymów wstęp wolny.

Drzwi do schroniska były otwarte, ale nikogo tam nie zastałam. Przeczytałam niezbędne instrukcje po angielsku, niemiecku i hiszpańsku (dla pewności, czy niczego nie pominęłam), po czym udałam się na górę do pokoju.  Na pierwszym piętrze urządzono osobne sypialnie dla kobiet/peregrinas i mężczyzn/peregrinos oraz łazienki. Na drugim – świetlicę. Parter zajmowała kuchnia z jadalnią. Wszędzie czyściutko. Dużo pomysłowych rozwiązań, obmyślonych przez kogoś, kto wiedział, czego potrzeba ludziom po całym dniu drogi. Umyłam się, wyprałam ubranie i rozwiesiłam, rozłożyłam śpiwór, przepakowałam plecak. Zaczynałam już zastanawiać się, co zrobię, jeśli wieczorem okaże się, że jestem sama w tym ogromnym budynku. I wtedy usłyszałam głośny śmiech dochodzący z dołu, a po chwili w drzwiach pojawiły się Vero i Belly.

- Znamy się od dzieciństwa, czyli od ponad trzydziestu lat. Przyjaźnimy się. – opowiadała po angielsku Vero, kiedy wieczorem usiadłyśmy w miejscowym barze. Uśmiechała się przy tym całą swoją miękką i ciepłą sylwetką, a najbardziej ciemnymi, iskrzącymi się oczami  – Ja skończyłam biologię i pracuję w międzynarodowej firmie farmaceutycznej. Mieszkam z mężem i dwójką dzieci w Barcelonie.
- A ja jestem inżynierem budowlanym – dorzuciła po niemiecku Belly, szczupła blondynka o wyrazistej mimice pełnej żalu, sprzeciwu, walki wewnętrznej – i w poniedziałek zaczynam pracę w Düsseldorfie. Wyjechałam z mężem siedem lat temu do Niemiec. Mamy dwoje dzieci. On pracował, a ja byłam z dziećmi w domu. Wiesz, byłam jego pierwszą dziewczyną, a on moim pierwszym chłopakiem. Zupełnie nie znaliśmy życia poza sobą. No i teraz klops! Bo mój mąż ma czterdzieści jeden lat i kryzys wieku średniego. Zakochał się w koleżance z pracy. I zostałam sama.
- Nie chcesz wrócić do Barcelony? – zapytałam, jakby ten pomysł mógł być dla niej odkrywczy.
- A co ja bym tam miała robić jako samotna matka z dwójką dzieci? Moi rodzice nigdy by tego nie zaakceptowali. Nie pomogliby mi. Zwłaszcza ojciec. Jest zimny i bardzo konserwatywny. Wyszłam za mąż, to mam być z mężem.
- Skądś to znam. – mruknęłam pod nosem - Bardzo te nasze społeczeństwa do siebie podobne.
- Trudno sobie z tym wszystkim poradzić samotnie. – ciągnęła Belly – Dlatego poprosiłam Vero o tydzień wspólnej wędrówki. Terapeutyczny tydzień.
- Oj, to pięknie! Camino i przyjaźń to dwa najlepsze lekarstwa.

Siedziałyśmy przez chwilę w ciszy, popijając lemoniadę i zajadając pyszną tortillę i pisto, przyrządzone przez właścicielkę baru z warzyw z własnego ogrodu.

- Dlaczego to wszystko takie trudne? – Belly spojrzała na rozgwieżdżone niebo nad naszymi głowami.
- Pewnie dlatego, że wymaga odwagi, nawet pewnej desperacji, żeby wytrwać w starym związku, mimo trudności. A niewielu na taką desperację stać. – uniosłam do ust kieliszek z czerwonym winem - Ale patrząc z innej perspektywy, powiem Wam, że zdecydować się na nowy związek też nie jest łatwo. Zwłaszcza, gdy w magazynie pamięci wciąż zalegają raniące doświadczenia.
- Dlatego jesteś sama? – zapytała Vero.
- Może dlatego... Bo przeszłość nie pozwala w pełni zaufać, że tym razem mogłoby być dobrze. A może też dlatego, że mam wielkie marzenia i boję się uwierzyć, że w ogóle są możliwe?
- Wiesz, - spojrzała na mnie przyjaźnie - z marzeniami to jest tak: póki po nie nie sięgniesz, wydają się być nieosiągalne.

 


Komentarze

Popularne posty