77. We mgle przez Pireneje, czyli o hiszpańskich aniołach z Kraju Basków

Wyszłam ze schroniska. Ranek był rześki. Mgła spowiła woalem górskie szczyty. Ruszyłam wąską ścieżką w stronę granicy hiszpańskiej. Mijałam jeziorka mieniące się szarością i zielenią. A obok nich hale porośnięte niską trawą, spośród której gdzieniegdzie wyłaniały się kępki kwiatów: sasanek, ostów, ślazówek, goździków, mikołajków i macierzanki. Kamieniste ścieżki wiły się pośród wielkich głazów. Dookoła pasły się konie, krowy i owce – często bardzo wysoko na skałach. Dzwoniły dzwonki pasterskie na ich szyjach, wydając lekko stępiony, niezbyt donośny dźwięk, który echo chwytało skwapliwie i bawiło się nim, odbijając od skał. Szumiała woda, tocząc się wartkimi strumieniami po zboczach i rzeźbiąc głębokie jary pośród skał. Mgła opadła niżej, więc od dłuższego czasu nie widziałam znaków, a tylko metr ścieżki przed sobą. Trawa stawała się coraz wyższa. Pośród niej pojawiały się irysy, orliki, storczyki, sadźce, lilie, świerzbnice, naparstnice, wilczomlecze. A wszystkie ich barwy były soczyste, nazbyt intensywne jak na środek upalnego lata.

 

Zapatrzyłam się na to piękno. Zatraciłam. Zasłuchałam. Zapomniałam się w tym zakątku świata, nad którym czas nie miał władzy. Szłam od dłuższej chwili nieuważnie. Straciłam czujność. Zgubiłam znaki.

 

- I tak mnie teraz tu zostawisz? Pozwolisz mi zginąć? – pytałam Tego, Który Jest – Dobrze  wiesz, że nie mam jakiejś części, która pozwala odnaleźć się w przestrzeni. Taką mnie chciałeś. Więc teraz mi pomóż. Bo sama nie dam rady. Musi być na to moje zagubienie jakiś sposób. Ty go znasz. Ty go znajdziesz.  – szłam tak w coraz większej rozpaczy, już nie wiedząc, czy lepiej wracać czy iść dalej. I nagle spośród mgły wyłoniły się ludzkie sylwetki: dwie, trzy, cztery, ….osiem. Szły w moją stronę, do góry, szybkim krokiem.

 

- ¡Hola! ¿Qué tal? ¿Estas bien? / Cześć! Jak się masz? Wszystko dobrze? – zagaił krępy mężczyzna w średnim wieku.

-  Creo que no. Supongo que estoy perdido./ Myślę, że nie. Chyba się zgubiłam.

- ¿A dónde vas? / Dokąd idziesz?

- A España. A Astun.

- Ella va a Astun./ Ona idzie do Astun. – rzucił do reszty grupy i wszyscy wybuchnęli śmiechem, a potem spojrzeli na mnie z przerażeniem. – Estás realmente perdido./ Rzeczywiście się zgubiłaś.

- Ven con nosotros./ Chodź z nami. – zachęciła sympatyczna brunetka.

 

I tak przez najbliższych kilka godzin pędziłam przez Pireneje, próbując nadążyć za ludźmi gór. Oni prawie unosili się nad ścieżkami, nieobciążeni plecakami, szybko stawiając lekkie kroki. Ja kicałam zuchwale po śliskich kamieniach ze swoim ośmiokilogramowym wyposażeniem nieudanego globtrotera na plecach. A po drodze próbowałam jeszcze robić zdjęcia. W pewnym momencie starciłam ich z oczu. Zniknęli we mgle. Na szczęście ścieżka była tutaj tylko jedna. Po godzinie schodzenia, nad swoją głową ujrzałam krzesełka wyciągu narciarskiego. Astun! Byłam uratowana.

 

- ¿Hay algún bar cercano donde podria comer el menú del día?  / Jest w pobliżu jakiś bar, gdzie mogłabym zjeść menu del dia? – zapytałam napotkanego mężczyznę.

- Por supuesto, el bar esta a la vuelta de la esquina./ Oczywiście, bar jest za rogiem. – przyjrzał mi się bacznie. - ¿Te llamas Beata? / Masz na imię Beata?

- Si/ Tak – potwierdziłam, zastanawiając się, co tu się wydarzyło.

- Nuestros amigos nos hablaron de ti. Te sacaron de los Pirineos./ Nasi przyjaciele opowiadali nam o tobie. Wyprowadzili cię z Pirenejów.

- Sí, eran mis Ángeles de la guarda. / Tak, byli moimi Aniołami Stróżami.

- Si, si, Ángeles de la guarda. – spojrzał na mnie z pewnym niedowierzaniem - ¿De donde eres?

- De Polonia.

- ¿De Polonia? – odparł ze zdziwieniem - Y pensamos que eras americana./ A myśleliśmy, że jesteś Amerykanką.  – przyjrzał mi się uważnie, jakby szukał powodu, dla którego tak myślał, po czym udał, że go znalazł - Tu cabello está tan loco./ Masz takie szalone włosy.

 

Umówiliśmy się na spotkanie za godzinę w ich kamperze. A ja tymczasem poszłam do baru, gdzie w menu zaproponowano  mi pisto (coś jak nasze leczo, ale dużo pysznych gęstych pomidorów i papryki, a do tego jajko w koszulce), grillowaną doradę, a na deser dobrze schłodzony arroz con leche, casero / ryż na mleku, domowy.

(- Zapytaj zawsze, czy jest casero - instruowała mnie Silvia na Camino del Norte - bo czasem serwują gotowce z hipermarketu i te desery są niesmaczne. Ale jeśli przygotują na miejscu, a kucharz jest smakoszem, to palce lizać!)

 

Gdy zapukałam do drzwi kampera, wychyliło się z niego kilka głów i radośnie zaproszono mnie do środka. (Bez butów, oczywiście, co po całodziennym marszu było dość krępujące.) Siedziała tam już cała wesoła ekipa, która kilka godzin wcześniej uratowała mnie w Pirenejach. Jedliśmy krakersy, popijając domowym winem. Przyjechali z Kraju Basków. Kochali góry, więc wędrowali to tu, to tam. Znali się z podstawówki. Mieszkali w jednej miejscowości od dzieciństwa. Lucia i Angel ubezpieczali koleżanki i kolegów podczas wędrówek górskich, jeżdżąc za nimi kamperem i wożąc najpotrzebniejsze rzeczy. To oni rozmawiali ze mną po angielsku i tłumaczyli rozmowę z pozostałymi.

 

- To jest nasz przewodnik, Pepe. Nie lubi jak mówimy do niego Pepe, bo tak się woła na małych chłopców. To jest zdrobnienie od José.

- Wiem-wiem, szłam w ubiegłym roku przez Camino Sanabres z José, synem Joségo, do którego wszyscy zwracali się Don Pepe.

- Nasz Pepe zna się na wszystkich górach. Trafia wszędzie i przy każdej pogodzie, jakby miał wbudowany jakiś wewnętrzny kompas, dwa razy bardziej sprawny niż nasze.

- To pewnie dostał mu się mój jako dodatkowy, bo ja wyraźnie zostałam takiej części pozbawiona.

 

- Rozmawiacie po hiszpańsku? Bo to przecież  nie jest euskera.

- Nie, to nie euskera. – odparł Angel - Jesteśmy Hiszpanami z Kraju Basków. W Hiszpanii, jak widzisz, sytuacja nie jest jednoznaczna.

- Czym się zajmujesz w Polsce? – zapytała Lucia.

- Jestem lektorką i tłumaczką polskiego języka migowego.

- O! Tak jak nasza Bea – zawołała z entuzjazmem -  Bea i Beata - tłumaczki migowe.

Opowiadali mi o swojej miejscowości, gdzie wszyscy się znają i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Gdy przechodzili na hiszpański, Bea, tłumaczyła dla mnie całą opowieść na hiszpański język migowy. A że języki migowe są przestrzenne i mimiczne, więc sporo dałam radę zrozumieć, słysząc przy tym hiszpański oryginał.

 

Po paru godzinach dotarłam do Villanua, gdzie znalazłam nocleg. We wcześniejszych miejscowościach wszystko było pozajmowane. Niezbyt miła właścicielka wprowadziła mnie do pokoju, od ściany do ściany zastawionego czterema piętrowymi łóżkami. Ledwo udało mi się upchnąć plecak gdzieś z boku.

- Jestem Brigitte – przedstawiła się niewysoka, starsza blondynka. Zaproponowała, żebyśmy rano usiadły razem przy śniadaniu. A potem przez parę dni wędrowałyśmy w tandemie. Nie była zbyt rozmowna. Nawet nie wiem, dlaczego chciała mi towarzyszyć. Ale było kilka momentów, kiedy zdobyła się na odrobinę szczerości.

- Moja mama umarła, jak miałam dwa lata. Ojciec ożenił się po raz drugi. Oboje z macochą byli złymi ludźmi. Odeszłam z domu, mając szesnaście lat. Gdy ojciec umarł, nie poszłam na jego pogrzeb. Powiedziałam siostrze, że nie mam powodu go żegnać, bo nie miałam z nim żadnej więzi.

Perfekcyjnie spakowana, z krótko przystrzyżonymi włosami, w eleganckiej spódniczce trekkingowej. Z markowym plecakiem i kijkami. Znająca biegle włoski, hiszpański i angielski. Szła dystyngowanym krokiem, niewiele mówiąc po drodze. Odpowiadała zawsze krótko i z uprzejmym uśmiechem. Ale cały ten perfekcjonizm był grubymi nićmi szyty. Czuło się jej ból. Choć zepchnięty gdzieś głęboko, był aż nadto wyczuwalny. Miała smutek w oczach. Nigdy nie śmiała się serdecznie i beztrosko. Wzdrygała się pogłaskana po ramieniu albo poklepana po plecach. Prawie nie jadła. Nie zdejmowała butów podczas odpoczynku. Siadała sztywno na ławce. A potem długo otrzepywała plecak z kurzu, którego na nim już dawno nie było.

 

 

- Trzeba umieć sobie wybaczyć. – powiedziała Iza. Siedziałyśmy w jej pięknym domu po pogrzebie teścia, z którym jego syn nie mógł się pożegnać i z tego smutku aż trafił do szpitala. - Czasem to, że się coś spaprało. A czasem to, że miało się gdzieś pod górkę.

- Może raczej wybaczyć tym, którzy tę górkę usypali?

- Im też. Ale koniecznie trzeba wybaczyć sobie. Bo człowiek myśli, że jest w jakiś sposób winien, skoro było mu źle. I wlecze ten ciężar. I  dalej ma pod górkę. I to się może nigdy nie skończyć.

- Powiadają, że trzeba umieć siebie przytulić.

- O to-to! Przytulić siebie. Właśnie tak. Żeby komukolwiek udało się skutecznie nas przytulić, musimy najpierw zrobić to sami.

 

 

 


 

 

Komentarze

Popularne posty