76. Refuge de Ayous, czyli z zachwytu dla natury

Rankiem opuściłam L’Auberge du Caviste, przeszłam jeszcze raz obok Auberge de la Valee d’Osseu, gdzie poprzedniego dnia spotkałam Antoine’a, a potem aleją spacerową. Stuk – stuk po asfalcie aż do końca Louvie – Juzon. Polnymi drogami wśród wysokich traw. Ścieżką pnącą się coraz wyżej i wyżej. Spoglądając dookoła na góry o zboczach porośniętych kępami drzew, o skalistych szczytach wygrzewających się w słońcu. Przeszłam przez most w Beost z wiszącymi kwiatami w donicach (pięknymi kwiatami, które ktoś codziennie podlewał i pielęgnował, co w ponad trzydziestostopniowym upale było nie lada wyczynem: białymi i liliowymi petuniami, czerwonymi begoniami, purpurowymi liśćmi koleusów, srebrzystymi liśćmi starców). Spojrzałam ze smutkiem na wyschnięte koryto rzeki. (Susza wyraźnie dawała się we znaki.) Za mostem na głównym placu zobaczyłam strzelisty kościół i towarzyszącą mu fontannę z rowerem na zwieńczeniu. A obok bar, gdzie zjadłam wreszcie śniadanie: tapas du Beost (malutkie tosty z długo dojrzewającą, pikantną szynką - jambon de Bayonne), podawane na desce, z dzbankiem przyjemnie zimnej wody. Odpoczywałam dłuższą chwilę w chłodzie klimatyzowanego pomieszczenia, przyglądając się przez szybę spokojnemu życiu miasteczka. Nikt się donikąd nie śpieszył. Ja zresztą też nie. (Urok wędrowania polega właśnie na tym, że nie ma żadnej presji. Że można zatrzymać się gdziekolwiek. Że wszędzie jest się na właściwym miejscu.) Kelnerka uśmiechała się do mnie życzliwie. Mężczyźni przy sąsiednim stoliku w skupieniu pałaszowali swój lunch.

Zbliżała się pierwsza. Zarzuciłam plecak na ramiona. Zawsze był największą uciążliwością tej drogi. Gdyby dało się wędrować bez niego, obeszłabym cały świat. Ale nie da się. Pożegnałam Beost, odchodząc w stronę granicy hiszpańskiej. Drogą pośród skalistych zboczy. Gdzieniegdzie z prześwitami na wijącą się w dole rzekę. Ścieżką pośród paproci i jeżyn. Wypatrując znaków na wielkich, przydrożnych głazach. Potem kamienistą ścieżką nad urwiskiem, trzymając się kurczowo stalowej liny asekuracyjnej (gdyby było ślisko, nie wiem, czy dałabym radę przejść tamtędy z dużym plecakiem).

Na Camino często wędruję sama. Jest mi z tym dobrze. Czasem porządkuję myśli. Przyglądam im się uważnie, patrzę dokąd mnie prowadzą. Zatrzymuję te, z którymi idzie się lżej. Reszty się pozbywam (a może chociaż próbuję się ich pozbyć, bo bywają natrętne i wracają). Ale najczęściej milczę. Idę w ciszy.

Za kolejnym skalnym zakrętem zobaczyłam kamienne domy Eaux Chaudes. Kilkukondygnacyjne budynki sanatoryjne dla kuracjuszy, przyjeżdżających do wód termalnych, na zabiegi "sanus per aquam" (SPA). Białe ściany budynków pokrywała sieć bluszczu i winorośli, poprzeplatana miejscami pnącą różą. Zdobiły je też bordowe okiennice, podwójne, drewniane drzwi i piękne, żeliwne detale: klamki, kołatki, kraty, bramy i balustrady balkonowe. Kiedyś musiało tam być bardzo wytwornie. Dziś pozostały tylko ślady świetności. Wśród nich ogrodowe altanki z lekko obtłuczoną glazurą, kamienne fontanny, donice zdobione ornamentami, tarasowe ogródki, stalowa kładka kratownicowa dla pieszych (przywodząca wspomnienia o czerwonym moście z Girony, acz daleka od niego estetyką). Dookoła wznosiły się skalne ściany, porośnięte zielenią. A w dole szumiała rzeka.

Nocowałam w hostelu La Caverne, kamiennym, z niebieskimi okiennicami, wzniesionym na stromym zboczu. Sama, w wieloosobowej sali, na piętrowym łóżku. Otworzyłam okno, żeby posłuchać górskiej opowieści, którą szumiała rzeka. Głośnej, gwałtownej, pełnej wzburzenia (a może namiętności?). Wyszłam na drewniany taras za domem i rozwiesiłam pranie. Wiatr łaskotał skarpetki, podszczypywał bieliznę, szeleścił nogawkami spodni, tańczył z koszulką jakiś szaleńczy taniec. Poprawiłam spinacze i pospinałam ubranie agrafkami. Nie byłoby dobrze zostać z tym tylko, co miałam na sobie, na resztę drogi.

Wieczór spędziłam na górnym tarasie  La Caverne. Zamówiłam danie dnia. Przy stolikach dookoła mnie było głośno i radośnie. Wszyscy prowadzili ożywione rozmowy. Prawdopodobnie przyszli na kolację po zabiegach SPA. Zajadali z zapamiętaniem. Ale też kucharz z La Caverne gotował po mistrzowsku. Ujęły mnie malutkie grzanki z kozim serem i kroplą miodu, podane z sałatką z rukoli i sosem musztardowym, grillowana ryba z konfiturą z cebuli i ziemniaczaną mufinką. Nawet krewetki, których w zasadzie unikam, były chrupiące i soczyste.
W domu nie przyrządzam mięsa ani owoców morza, a ryby tylko parę razy w roku. Bardzo lubię kuchnię wegetariańską, a z wegańską zaczynam się zaprzyjaźniać. Ale gdy pojawiam się jako gość, szanuję gusta gospodarzy. Chętnie próbuję lokalnych lub domowych przysmaków. Wiem, że najlepsze potrawy gotują ludzie, którzy sami lubią je zjeść. Dlatego nie oczekuję dań wegetariańskich ani wegańskich od kogoś, kto w nich nie gustuje.

Jedzenie jest jedną z wielkich radości, jakie oferuje świat. Smaki, których często opisać słowami nie sposób. Zapachy, aromaty, tekstury, barwy. I możliwość dzielenia się z kimś, kto siedzi obok.

- Jak z tobą idę do sklepu, nawet jeśli kupujemy kafelki i fugi, to i tak zawsze w końcu lądujemy przy jakimś stoisku z jedzeniem! – powiedziała z udawanym wyrzutem Wiola, patrząc na siatkę, a w niej pielmieni i wareniki z ukraińskiej restauracji - I w ogóle jem więcej, jak gdzieś jesteśmy razem.
- Albo raczej zaczęłaś cokolwiek jeść. – odparłam z przekąsem.
- I dawno się tyle nie śmiałam. – ciągnęła – Że aż boki mnie czasem bolą. To też jest nowe, które przyszło razem z tobą.
- Czyli wreszcie żyjesz naprawdę. Jak jeszcze będziesz spać więcej niż cztery, pięć godzin, to opatentujemy przyjaźń jako środek na wszelkie choroby.
Siedziałyśmy w mojej kuchni nad suszoną, soloną płocią z tejże restauracji, zastanawiając się, dlaczego dla nas okazała się niejadalna.
- Popatrz tylko jedna granica nas dzieli, a tyle różnic, już choćby na stole. Tej ryby chyba nie pokocham. Ale pielmieni, zwłaszcza na sosie ze świeżych grzybów, jak w Carpathii w Mucznem…. Pyyyychaaa!

 

Ranek okazał się deszczowy. Zarzuciłam pelerynę na siebie i na plecak, a potem pożegnałam się z właścicielką La Caverne.
– Będę was polecać polskim pielgrzymom – obiecałam. – A wasze dania będą mi się śniły po nocach.

I odeszłam asfaltową drogą. Ścieżką przez las. Przez kilka godzin w deszczu i we mgle. Niewiele widząc, poza metrem drogi przed sobą. Minęłam malownicze jezioro z przycumowanymi przy brzegu łodziami. A potem tablicę informacyjną o jeziorach Ayous oraz drogowskazy Chemin d’Ossau (GR 108) i Traversée des Pyrénées. Do schroniska (refuge d’Ayous) pozostało jeszcze nieco ponad trzy kilometry. Droga wznosiła się krok za krokiem. Szłam wzdłuż rzeki, która szemrała nieśmiało. Mgła powoli odpływała, odsłaniając kolejne plany krajobrazu. Minęłam dużą łąkę, gdzie pasły się konie i krowy. I nagle ujrzałam przed sobą łan irysów. Jak z Van Gogha. Dziko fioletowych. Nieugiętych mimo silnego wiatru. Usiadłam obok, żeby nacieszyć się ich urodą. I od tej pory było już tylko pięknie. Jeziora i spadające do nich z gór strumyki, skaliste szczyty, kamieniste ścieżki, trawa i kosodrzewina. Cisza. A w niej tylko szum strumyków i wodospadów, zawodzenie wiatru i dźwięk dzwonków na szyjach koni, biegających po stromych zboczach.

Przy drugim jeziorku położyłam się na trawie. Oddychałam coraz głębiej, żeby przesiąknąć aż do końców palców tamtejszym powietrzem, zapachem niesionym z wiatrem z daleka, drobinami wody unoszącymi się ponad taflą jeziora. Przywieranie do ziemi, z wielkim zaufaniem, że jest tym, co mamy najlepszego, pozwala na czerpanie z niej siły i spokoju. Lubię ten rodzaj medytacji, ale odważam się  nań tylko w samotności, w jakimś nie do końca wytłumaczalnym przekonaniu, że jest zbyt intymna, żeby się z nią obnosić.  Dlatego dawniej odpoczywałam siedząc. Jednak każde kolejne Camino pomaga mi przesuwać granice. Zmieniać nastawienie, przekonania, nawyki. Otwierać się na świat i przyjmować go takim, jaki jest. A jednocześnie odsłaniać przed nim to, co ukryłam w obawie przed wyśmianiem, odrzuceniem, zranieniem.

 
Oprócz mnie nad jeziorem była jeszcze para młodych ludzi. Dziewczyna zdjęła ubranie i w stroju kąpielowym zanurzyła się w wodzie. A potem pływała przez dłuższą chwilę. Chłopak kibicował jej z brzegu. Gdy wyszła, pomógł jej osuszyć się i szybko pobiegli do schroniska. Ich śmiech, wypełniał ciszę, odbijał się echem od skał i drżał w powiewach chłodnego wiatru. Słońce powoli przesuwało się na zachód. Krowy polegiwały przeżuwając ostatni posiłek. Pic du Midi d’Ossau majestatycznie wznosił się ku niebu.

 

Weszłam do schroniska. Zdjęłam buty w przedsionku i ustawiłam obok innych. Założyłam klapki, choć mogłam skorzystać z miejscowych kroksów, które czekały na gości, równo poustawiane na półkach. Za kolejnymi drzwiami ustawiłam się w kolejce do recepcji. Przyglądałam się rejestracji, żeby wiedzieć, co zrobić, gdy przyjdzie moja kolej.
- Tutaj jest twój numer łóżka. Na półce, po lewej stronie, zostaw plecak. Weź mały silikonowy koszyk, który tam znajdziesz i włóż do niego smartfon i osobiste rzeczy, które będą ci potrzebne w nocy. Tyle możesz zabrać na górę do sypialni. Nie bierz niczego więcej, bo tam po prostu nie ma miejsca. Kolacja jest o dziewiętnastej, ale przyjdź do jadalni o osiemnastej czterdzieści pięć. O dwudziestej drugiej gasimy światło. Oszczędzamy wodę i energię elektryczną, która pochodzi z kolektorów słonecznych, ograniczamy śmieci, nie marnujemy jedzenia. Robimy to wszystko z miłości do świata, który chcemy zachować dla przyszłości. Takie tu mamy zasady. Prosimy o ich przestrzeganie.

Wyjęłam z plecaka potrzebne rzeczy i poszłam do łazienki. Były tam tylko toalety i kabiny z umywalkami. Umyłam się, korzystając z umywalki. To w sumie da się zrobić, nawet po bardzo męczącym dniu. Ale pewnie, gdyby mi ktoś wcześniej powiedział, że nie będzie prysznica, a spać będziemy na piętrowych łóżkach, po trzy osoby tuż obok siebie, jak rodzeństwo, to chyba bym stchórzyła. A tak, dałam radę.

Usiadłam przy stole oznaczonym tabliczką z imionami, gdzie napisano także moje. Siedzieli ze mną Niemcy, Kanadyjczycy, Hiszpanie, Francuzi i Szwedki. Na kolację zaserwowano nam zupę groszkową i makaron z gulaszem. Na deser mus jabłkowy z herbatnikiem. I wodę.
– Przypłynęłyśmy ze Szwecji promem do Rostocka, – opowiadała Birgitta – a potem pociągiem przez Wiedeń do Paryża. Po drodze zwiedzamy różne piękne zakątki. To taka dość miejska podróż, ale miałyśmy marzenie, żeby zobaczyć Pireneje. Kolega polecał Ayous, więc jesteśmy. Jutro wracamy na francuską stronę i wsiadamy w pociąg do Irun. A potem jeszcze Barcelona i Sevilla, dokąd jesteśmy zaproszone na wesele koleżanki i kolegi z pracy. Są Andaluzyjczykami. Na co dzień mieszkają w Szwecji, ale ślub zorganizowali w rodzinnych stronach.
- Wielu Szwedów teraz podróżuje pociągami – dodała Kerstin. – Zwracamy uwagę na szkody, jakie powoduje latanie samolotami. Na ślad węglowy. Chcemy zostawić naszym dzieciom – nawet ci z nas, którzy ich nie mają – świat, w którym da się żyć. I zachować jak najwięcej jego piękna.

 


Komentarze

Popularne posty