75. Louvie - Juzon, czyli o magicznej mocy słów

Rano wyruszyliśmy w trójkę: Reinhold, Giovanni i ja. Rytmicznie stukaliśmy kijkami po asfalcie, a potem po drogach leśnych i polnych. Mijaliśmy znaki na drzewach, słupach, murach. Biało-czerwone paski, żółtą muszelkę i strzałkę. Czasem pojawiał się napis „Chemin Saint Jacques”, a sporadycznie także naklejka Jerusalem Way. Żółte krowy polegiwały leniwie, zmęczone upałem. A my niestrudzenie podążaliśmy w stronę Santiago.

Weszliśmy do mijanego kościoła. Reinhold zanurzył rękę w wodzie święconej i przeżegnał się. Potem zanurzył drugi raz, odwrócił się w moją stronę i podał mi kroplę. (To taki bardzo staroświecki gest, ale wzrusza mnie zawsze, gdy go widzę albo doświadczam.) Zdjęłam plecak i przycupnęłam w bocznej ławce.

Lubię wchodzić do pustych kościołów. Lubię panującą w nich ciszę. Siadam wtedy w milczeniu i słucham. Pozwalam myślom odpłynąć i pozostawić po sobie pustkę. Czekam, co Mądrość chce mi  powiedzieć. Ale rzadko przychodzą do mnie słowa. Gdy tak siedzę w ciszy i skupieniu, powoli wypełnia mnie spokój, nadzieja, radość, poczucie mocy albo przebaczenie. Wszystko, czego w danej chwili potrzebuję.

W bocznej nawie stała tablica z sylwetką pielgrzyma i krzepiącym tekstem:
„Va, pelerin, poursuis ta quete. Va sur ton chemin, que rien ne l'arrete! Prends la part de soleil, et part de poussiere, le coer en eveil, oublie l'ephemere! Tout est neant, rien n'est vrai que l'amour. N'attache pas ton coeur a ce qui se passe! Ne dis pas: j'ai reussi, je suis paye de ma peine. Ne te repose pas dans tes oeuvres elles vont te juger. Garde en ton coeur la parole; voila ton tresor.”/
Idź, pielgrzymie, kontynuuj swoją misję. Idź swoją drogą, niech nic tego nie powstrzyma! Weź promień słońca, garść pyłu, przebudzone serce, zapomnij o przemijaniu! Wszystko jest niczym, nic nie jest prawdą, tylko miłość. Nie przywiązuj się sercem do tego, co się wydarza! Nie mów: osiągnąłem/ęłam sukces, zapłaciłe/am karę. Nie spoczywaj w swoich działaniach, one cię osądzą. Zachowaj słowo w swoim sercu; oto twój skarb.

 

Słowa. W ludzkim świecie niezbędne, żeby się odnaleźć. Bywają skarbem. Zwłaszcza te, które krzepią, dodają siły, pomagają wstać, udźwignąć życie, dać się ponieść marzeniom, mieć odwagę zaryzykować, uwierzyć, że warto, że da się, że się uda. Myślę nad ich magiczną mocą zwłaszcza teraz, gdy pandemia zmieniła świat, ograniczyła kontakty twarzą w twarz, zamknęła nas w czterech ścianach, spowodowała medialny popłoch i rozsiała po świecie ogromny lęk. Może zwłaszcza teraz obdarowywanie dobrym słowem stało się moralnym obowiązkiem? A może po prostu odruchem serca? (Wolę tę łagodniejszą formę. Pozbawioną przymusu.)

- Zastanawiałam się, czego państwu życzyć w nowym roku. – zaczęłam pierwsze styczniowe spotkanie ze studentami. – Chciałam powiedzieć jakieś ważne słowa, które zostaną z Wami na dłużej. I już wiem. Życzę państwu odwagi. Do życia. Bo wszystko teraz tak się pokomplikowało, że potrzebna jest odwaga, żeby żyć. I żeby mieć marzenia, także wielkie. Bo one nadają życiu sens. (Może w ogóle są siłą, która wprawia w ruch ten świat?) Więc, miejcie marzenia! I spełniajcie je! Nie odkładajcie na potem. Niech nie pozostaną jako te Wielkie Niespełnione. Sięgajcie po nie. Do tego właśnie potrzebna jest odwaga. Bo nie będzie łatwo. Nie będzie bezpiecznie. Pewnie też nic nie wydarzy się szybko. Potrzebna jest odwaga, żeby wytrwać i iść w stronę marzeń. Podjąć ryzyko, że po drodze wiele razy się nie uda. Ale sukces jest wtedy, gdy uda się pięćdziesiąt procent.

(- Startujesz w konkursie na wykładowcę roku? - zaśmiała się Monika, gdy opowiadałam jej zdarzenia minionego dnia.)

- Tak sobie idę przez ten świat od prawie sześćdziesięciu już lat - ciągnęłam dalej życzenia dla studentów -  i przyglądam mu się z coraz większą sympatią. I widzę, że jednym z największych ludzkich marzeń jest marzenie o miłości. Relacje z innymi ludźmi są tym, na czym stoi nasz świat. Ludzie marzą o wielkiej miłości. Ale równocześnie boją się, że jest zbyt trudna. Więc rezygnują. A my chyba nie mamy tu niczego ważniejszego do zrobienia niż zbudować trwałe, głębokie relacje z innymi ludźmi. Choćby z jedną osobą. – zrobiłam pauzę, żeby słowa wybrzmiały. – Życzę państwu odwagi w drodze do miłości.

Przez chwilę milczeli. Z ekranu spoglądały na mnie żarzące się oczy. A potem odezwał się Szymon:
- Bardzo dziękujemy. I, ja chyba nie umiem tak pięknie jak pani, ale chcę powiedzieć, że wszyscy… z całego serca … składamy pani teraz najlepsze życzenia.  I proszę być pewną, że każdy z nas …. codziennie …. wysyła do pani swoje dobre myśli.

Wydawało mi się, że stworzenie więzi przez Internet jest niemożliwe. Bardzo się bałam zdalnego nauczania. Że jest bezosobowe. Że na tym małym ekranie nie można ludzi nawet dobrze zobaczyć. A co dopiero poznać? Że taki kontakt jest nieprawdziwy, bezwartościowy, nieludzki. Że…  Krępowałam się siebie na ekranie, w dużym powiększeniu. Szamotałam się z myślami, jak to ma wyglądać, żeby młodzi ludzie byli w stanie przetrwać. Przecież wchodzę do ich nowoczesnego świata, w którym czują się jak ryby w wodzie, podczas gdy ja ledwo utrzymuję się na powierzchni.  Ale czym byłoby życie bez wyzwań? Obiecałam sobie, że dopóki dam radę, będę za tym światem nadążać. Założyłam ciemne, lektorskie ubranie, włączyłam lampy fotograficzne, ustawiłam ekran za plecami, usiadłam przy małym biureczku i … postanowiłam być sobą. Uśmiechać się, żartować, także z siebie i ze swojej technologicznej nieporadności. Uważnie słuchać pytań i z dużą dokładnością na nie odpowiadać.  A nade wszystko pokazać,  iż temat, z którym przychodzę, jest tak ciekawy, że nic nie powstrzyma go przed uwiedzeniem każdego, kto się z nim zetknie. I chyba się udało.  Pojawiają się punktualnie, całą grupą. W oczekiwaniu na rozpoczęcie zajęć wysyłają do mnie powitalne słowa i uśmiechy. A potem zadają ciekawe pytania. Dzielą się spostrzeżeniami. Cieszą się, gdy uda im się opanować dobrze znaki i zwroty migowe. A ja, na marginesie tematów wiodących, dzielę się z nimi, jak je nazwali, „mądrościami Gandalfa”.

- Wiem, że mają państwo dylemat, - zagaiłam na pierwszych zajęciach - w jaki sposób zwracać się do wykładowcy, żeby okazać szacunek. Rozumiem, że jesteśmy na uniwersytecie, gdzie liczą się tytuły naukowe. I wszystkie maile, zaczynające się od słów „szanowna pani profesor”,  to oczywiście miód na moje serce. Ale ta szalona kariera naukowa w moim przypadku się nie wydarzyła.  Więc tak się zastanawiałam, co państwu podpowiedzieć. Myślę, że można zacząć wiadomość od „Dzień dobry”. Bo życzenie komuś dobrego dnia jest już wystarczającym okazaniem mu szacunku.

 

- Bonjour ! – powiedziałam radośnie, wchodząc do nowoczesnego hostelu w Louvie – Juzon. Od prawie godziny usiłowałam znaleźć nocleg. Moi towarzysze poszli dalej, do Arudy, żeby w kolejnych dniach podążać w stronę Somport. A ja postanowiłam trochę zmienić trasę, bo zachwyciłam się zdjęciami pewnego księdza-pielgrzyma, który przeszedł ją nieco wcześniej. Szukając noclegu, byłam pod siedzibą merostwa, gdzie według przewodników jest pokoik dla pielgrzymów. Niestety, wszystko pozamykane na cztery spusty. Obeszłam camping i kilka innych adresów, wskazanych przez napotkanych ludzi. Było dopiero wczesne popołudnie, ale od następnego miejsca noclegowego na mojej trasie dzieliło mnie około dwudziestu pięciu kilometrów, więc nerwowo kręciłam się po miejscowości. Hostel nie wchodził w grę, bo jedynka pewnie pochłonęłaby całodzienny budżet. A przydałoby się jeszcze coś zjeść.
- Bonjour! – odpowiedział przystojny recepcjonista. Patrzył na mnie z życzliwym uśmiechem, stojąc za kontuarem w swojej nienagannie wyprasowanej koszuli i wystylizowanej fryzurze, a dookoła unosił się delikatny zapach męskiej wody toaletowej. Ja tymczasem weszłam do tego klimatyzowanego pomieszczenia z ponad trzydziestostopniowego upału i pot spływał mi strugami po całym ciele, a włosy tańczyły kazaczoka.
- Could you help me, please? – spytałam, spoglądając na niego z nadzieją. Przytaknął bez cienia wahania. Po czym w ciągu najbliższej godziny zarezerwował dla mnie noclegi na kolejne trzy noce. Obdzwonił przy tym kilkanaście schronisk, pensjonatów i hosteli. Radził się kilkakrotnie w lokalnej informacji turystycznej. W międzyczasie pozdrawiał przechodzących gości, wydawał i odbierał klucze do pokojów, odpowiadał na różne pytania w kilku językach i uśmiechał się przyjaźnie. Cenię ludzi za profesjonalizm, a Antoine stał się tamtego dnia jego symbolem.

Oberża, w której nocowałam, miała pomieszczenie na piętrze, gdzie przyjmowano pielgrzymów (oczywiście, odpłatnie). Był tam przedpokój z kącikiem kuchennym, przyjemna łazienka i dwa nieduże pokoiki - przedziały, oddzielone od przedpokoju ściankami z płyty wiórowej. Umieszczono w nich cztery drewniane, piętrowe łóżka. Przedziały nie miały drzwi, więc, mimo ścianek działowych, stanowiły wspólną przestrzeń. W jednym z nich miałam spać ja, a w drugim, tuż za ścianą, jakiś dziwnie zachowujący się człowiek.

- Czy znasz tego mężczyznę, który będzie nocował w pokoju razem ze mną? – zapytałam Juliena, barmana z L’Auberge du Caviste. – Zastanawiam się, czy będę bezpieczna.

- Ach, masz na myśli Michela? Nie jest niebezpieczny. On tylko tak dziwnie wygląda. I mówi do siebie. Wiesz, on jest autystyczny. Rodzice mu umarli. Został sam. Chyba trochę boi się obcych. Przychodzi tu czasem. Posiedzi w barze. Pogada ze znajomymi. Pogapi się. A potem pozwalam mu się tu przespać. Wiesz, on nie ma nikogo bliskiego. Więc trochę zastępujemy mu rodzinę. Powiedz mu, że chcesz spać i żeby głośno nie gadał. Zresztą, ja mu powiem. A jakbyś miała jakiś problem, to dzwoń. Mieszkam tuż obok.
- Czy Michele mówi po angielsku?
- Tak, trochę mówi.

Leżałam już w łóżku, gdy do pokoju wszedł Michel. Zaświecił wszystkie światła i głośno coś komentował.  Zarzuciłam bluzę na ramiona i wyszłam do przedpokoju.

- Hi, my name is Beata. – zagaiłam, ale on spoglądał na swoje buty i nerwowo przestępował z nogi na nogę. – Tomorrow I have to go very far. So, please don't talk loudly, because I want to sleep.

- Ok, don’t worry. I will be quiet. – odpowiedział krótko i pośpiesznie udał się do swojego przedziału.

Był cicho. Przespałam całą noc. Rankiem ruszyłam w drogę według wskazówek Antoine’a. Najpierw voie verte, czyli zieloną drogą spacerową. A potem Chemin d’Osseau (GR 108), która miała mnie zaprowadzić w Pireneje.

 


Komentarze

Popularne posty