72. José Malageño, czyli o przeglądaniu się w cudzych oczach


Wysypałam na biurko okruchy muszli z Malagi. Zawsze przywożę jakieś skarby. Pamiątki pielgrzymie. Tym razem na plaży były tylko okruchy, więc zebrałam garści kilka. I niosłam je potem przez kilkaset kilometrów. (Długą drogę przebyły też plakaty Toulouse-Lotreca, które kupiłam w Paryżu i niosłam przez Via Podiensis i Irysy Van Gogha z muzeum w Amsterdamie, które przebyły w plecaku fragment holenderskiej Drogi Jakubowej.) Brałam do ręki każdy morski kawałek. Gładkie. Wypolerowane przez wodę. Przyjemne w dotyku. Niektóre miały centymetr grubości. To musiały być kiedyś ogromne muszle.

Malaga mnie nie zachwyciła. Tłumy ludzi. Niewiele piękna. Brudna, zatłoczona plaża. Hostel w którym nocowałyśmy, zwyczajnie się do tego nie nadawał, a jego właściciel okazał się na tyle aroganckim typem, że sprowokował mnie do bardzo głośnej interwencji (choć wcale nie tak łatwo wyprowadzić mnie z równowagi). Zatem Malaga zawsze kojarzyć mi się będzie z tamtym zdarzeniem. Ale życie nie pozwala na jednostronne oceny. I często szykuje niespodzianki.


Doszłyśmy tego dnia do Santa Marta de Tera. Do przyjemnego schroniska. Wraz z nami kilkanaścioro rowerzystów i pieszych. Szykowałyśmy się właśnie, żeby pójść do hospitallery, która urzędowała w biurze parafialnym, gdy do sali wszedł chłopak z mokrą głową i ręcznikiem na szyi. Musiał dopiero co wyjść z łazienki.
- Słyszałam cię, jak śpiewałeś pod prysznicem. Jakąś piękną piosenkę! – zawołałam na jego widok –  I oczarował mnie twój głos. Wypełniał szczęściem całą przestrzeń. – roześmiałam się, a on powitał mnie równie radośnie. – Jestem José. Malageño / mieszkaniec Malagi  – powiedział, uśmiechając się szeroko – Dopiero zacząłem tę drogę i czuję się tu jeszcze dość nieswojo. Chętnie przyłączę się do was.
Powędrowaliśmy do kościoła, rozmawiając po drodze o trudach pielgrzymowania, hiszpańskim rekordzie upału, którego doświadczaliśmy na własnej skórze i pięknie Camino Sanabres, które było nam dane podziwiać od kilku dni.

Okrążyliśmy kościół, żeby zobaczyć figurę Santiago. Umieszczono ją na portalu, od strony południowej. Święty  jest przedstawiony z laską pielgrzymią w dłoni, z przewieszoną przez ramię torbą, z caminową muszlą na klapie. Lewą rękę trzyma wzniesioną w geście błogosławieństwa. Ta figura stała się symbolem Camino Sanabres. Spotykaliśmy ją w wielu miejscach na trasie. Wciąż z nami był. Czułam jego obecność i bez kamiennych figur.

Usiadłyśmy z Moniką na trawie w parku na końcu wsi. Rozmawiałyśmy o tym i o owym, a chwilami słuchałyśmy tylko okolicznych odgłosów.  José przyszedł po dłuższej chwili.  Przyniósł piwo i orzeszki.
- Jesteś muzykiem?- zapytałam.
- Śpiewanie to moja pasja. Byłem wokalistą zespołu rockowego. Chciałem zostać aktorem. To było marzenie mojego życia. Ale ojciec powiedział, żebym wybrał sobie jakiś poważny zawód. No i zostałem biologiem. (Studiowałem też kryminalistykę.) Uczę w szkole średniej. Ale, żeby choć po części spełnić swoje marzenie, prowadzę kółko teatralne. Przygotowujemy co roku spektakl muzyczny. Ja go reżyseruję i biorę w nim udział.

- Może chcesz iść szybciej? – zapytałam, gdy nazajutrz szliśmy razem w stronę Calzadilla - Nie krępuj się, idź. Ja sobie poczłapię powoli.
- Nie. Boli mnie noga. Chętnie poczłapię z tobą.- powiedział, uśmiechając się spod słomkowego kapelusza.

Odkąd pamiętam, zawsze chodziłam na końcu (na wyprawach harcerskich, szkolnych wycieczkach, rodzinnych wędrówkach). Tak było najbezpieczniej. Bo nie musiałam się z nikim ścigać. Przyłączali się do mnie ci, którym sił zabrakło: kontuzjowani, osłabieni, załamani, niedowierzający we własne siły, zawiedzeni, zmartwieni, wątpiący. Nosiłam ze sobą apteczkę i zapas dobrych słów na pocieszenie.

Schronisko w Calzadilla było jedną salą z sześcioma łóżkami. Od dwunastej we wsi miało nie być wody z powodu suszy, więc umyliśmy się naprędce. A potem kupiliśmy owoce i poszliśmy nad rzekę. Spojrzeliśmy w dół z kamiennego mostu. W wodzie było mnóstwo glonów. Miały niezwykłe barwy: od zielonej do czerwonawej. Nurt rzeki poruszał nimi niczym wiatr.
- To ramienice. – powiedział José i ruszył w stronę rzeki -  Istnieją od czterystu dwudziestu milionów lat. Zawsze fascynowały botaników. Opisywali je już w osiemnastym wieku. – zdjął buty i wszedł do wody - Są kosmopolityczne. Nie występują jedynie na Antarktydzie.
- Chyba im się nie dziwę. – dorzuciła Monika.
- Skoro są tutaj to znaczy, że woda jest czysta. – pochylił się nisko, przyglądając się roślinom na dnie. W tym momencie tuż obok przeleciała duża zielona ważka.
- Ophiogomphus cecilia! (trzepla zielona) Piękna! – zawołał - O! A tutaj Calopteryx splendens (świtezianka błyszcząca) – dodał na widok niebieskiej.
- Ty rzeczywiście to lubisz! – wykrzyknęłam, dając się porwać jego zachwytowi. - Masz duszę biologa. To nie jest tylko wyuczone.
Woda dawała nam ochłodę. Most - cień. Siedzieliśmy na trawie. Ziemia tutaj pachniała zielonością i różnymi żyjątkami. (Podobno bakterie zawarte w glebie wpływają na zwiększenie poziomu serotoniny w mózgu. Tak niewiele potrzeba ludziom, żeby czuli się szczęśliwi.)

- Zaśpiewaj nam coś!- poprosiłam. José wstał i przeciągnął się.
- Zatańcz ze mną. - poprosił Monikę - To będzie fragment z Pięknej i Bestii, gdzie oni tańczą.
             I was the one who had it all
             I was the master of my fate
             I never needed anybody in my life
             I learned the truth too late
             I'll never shake away the pain
             (Byłem tym, który miał wszystko
              Byłem panem losu
              Nie potrzebowałem nikogo w moim życiu
              Poznałem prawdę zbyt późno
              Nigdy nie otrząsnę się z tego bólu.)
Śpiewał pięknym tenorem. Miał ciepły, przyjemny tembr głosu. A w oczach żar. Echo odbijało dźwięki od kamiennych podpór mostu.
   I close my eyes but she's still there
   I let her steal into my melancholy heart
   It's more than I can bear
              (Zamykam oczy, ale ona nadal tam jest.
               Pozwoliłem jej skraść moje melancholijne serce,
               To więcej niż mogę znieść.)

Tańczyli w klapkach. Na wydeptanym brzegu rzeki. Tuż obok mostu. Zaraziłam się ich radością. Nie mogło być inaczej. Nie potrzeba do niej szczególnego stroju, sprzętu nagłaśniającego ani świateł. Nie potrzeba estrady. Ona jest w nas. I tylko czeka, żebyśmy zechcieli po nią sięgnąć. Patrzyłam na Monikę, jak bardzo rozkwitła w tym tańcu. Patrzyłam na José, któremu radość nadawała chłopięcy wygląd.
(-¿Cuantos años tienes, hijo? / Ile masz lat, synku? – zapytałam gdzieś pośród kastylijskich traw.
- Synku? – zdziwił się - Myślałem, że jesteśmy rówieśnikami.
- Byłoby trudno. – odparłam, wskazując na Monikę.
- Cóż, kobiety miewają dzieci w bardzo młodym wieku.
- Nie ja. Więc ile?
- Trzydzieści osiem.
- Jak to zrobiłeś?!
- Tak jak i ty.)

 (Może tak wyglądałby „gitano”, o którym pisał poeta, że wyraża to, co najgłębsze, najbardziej arystokratyczne w tym kraju? Że najlepiej reprezentuje jego nastrój. Że kryje w sobie żar, krew i alfabet prawdy andaluzyjskiej i uniwersalnej.[1]  Może José Malageño był potomkiem andaluzyjskiego Cygana, nade wszystko miłującego wolność, kochającego przygodę, idącego za głosem serca? )

- Jest uroczy. Prawie się w nim zakochałam. – westchnęła Monika, pakując rano śpiwór do plecaka - Będę szła osobno, żeby złapać trochę dystansu. Dlaczego zakochujemy się w takich uroczych Piotrusiach Panach?
- Bo jest przy nich radośnie. A radość jest w życiu bardzo potrzebna.
- Ale zawsze jak mi się ktoś spodoba, to potem się okazuje, że jednak nie jest taki super, jak się wydawało.
- Cóż, nobody is perfect. A ja nie jestem chyba specjalistką w omawianej kwestii. Ale….. Nie szukaj kogoś, kto spełni wszystkie twoje potrzeby, bo kogoś takiego nie ma.
- Oj, a ja bym właśnie takiego chciała spotkać.
- Nie ma na świecie człowieka, który to udźwignie.
- Eeeeee….. Nawet mamusia? – zażartowała.
- Nawet mamusia! Nikt tego nie udźwignie.  Choć to bardzo duża pokusa: być dla kogoś całym światem. Ale w końcu każdego to przytłoczy. – powiedziałam, nalewając wody do bidonu - Podobno potrzebujemy całej wioski. I ja się z tym zgadzam, choć, jak wiesz, nie jestem zbyt towarzyska. Taką wioskę buduje się przez całe życie. Każdy przyjaciel i znajomy ma w niej swoją rolę. A każdy z nas należy pewnie do wielu wiosek.

(No, wiem, wiem, to strasznie nauczycielskie gadanie! Ale nauczycielem jest się przez całe życie. Albo nigdy nie było i nie będzie. To chyba jakiś specjalny rodzaj duszy. )

- Uczenie jest fajne.- powiedział José, pokazując mi zdjęcia swojej klasy. -  Bardzo to lubię. – Stał w otoczeniu uśmiechniętej młodzieży, niewiele się od niej różniąc. Szczupły, niewysoki, z czarną czupryną i zawadiackim błyskiem w oku, ubrany w koszulę i spodnie ciasno przylegające do ciała. Bardzo „hiszpański”, ale nic z machisty. Raczej, patrząc na niego, słyszałam dźwięki flamenco. I czułam ciepło, jakie rozsiewają wokół siebie ludzie otwarci i przyjaźni. - Lubię być wychowawcą. Nawet, jeśli chwilami moja rola sprowadza się do przypominania o zadaniu domowym i przyniesieniu stroju sportowego na jutro. Robię to zawsze na trzy sposoby. Mówię, piszę na tablicy i wysyłam wiadomość na Whatsappie. A i tak część klasy robi nazajutrz wielkie oczy, że mieli coś przygotować.

- Jakie były twoje zabawy, gdy byłeś mały. – zapytałam na polnej ścieżce, pomiędzy Rionegro del Puente a Puebla de Sanabres, bo byłam ciekawa wszystkiego, co mógł mi o sobie opowiedzieć - W co się bawiliście?
- Graliśmy w piłkę, w kulki, bawiliśmy się w chowanego, łaziliśmy po drzewach, robiliśmy różne kryjówki, goniliśmy się, jeździliśmy na rowerach albo na wrotkach.
- To tak jak nasze dzieci.
- Widać dzieci wszędzie mają podobne pomysły.
- A budowałeś z klocków? Z takich drewnianych albo plastikowych? Wtedy jeszcze chyba nie było lego.
- Tak miałem plastikowe klocki. Bardzo lubiłem z nich budować. A potem rodzice kupili mi lego. Pamiętam ten moment, kiedy rozpakowałem i zacząłem się nimi bawić. Tata przyglądał się przez chwilę, a potem powiedział, że tam jest instrukcja i trzeba z niej skorzystać, czyli układać według wzoru. Ale mnie się to nie podobało. Nie rozumiałem, dlaczego miałbym patrzeć na wzór, skoro chciałem stworzyć coś mojego, według własnego pomysłu.

(Kreatywność. Wyzbywamy się jej, będąc dziećmi. Bo najlepsze oceny dostają ci, którzy najlepiej spełniają instrukcje. Ale w prawdziwym życiu prymusi się nie sprawdzają. )

- Rozmawiałem rano z moim ojcem. Dzwoni do mnie kilka razy dziennie.
- Zauważyłam.  Jaki masz z nim  kontakt?
- Dobry. Rozmawiamy o wszystkim. Ale jeśli pytasz, czy znam swojego ojca, to odpowiem ci, że nie znam. Był wielkim nieobecnym w naszym domu. Pracował jako dyrektor banku. Wychodził do pracy o siódmej rano, a wracał około dziewiątej wieczorem. Lunch jadał poza domem z różnymi ważnymi osobami. Nie miałem okazji go poznać.
(- Chyba nie znam nikogo, - powiedziała kiedyś moja starsza córka - kto nie miałby problemów ze swoim ojcem. Kto miałby z nim dobrą relację. Albo ojca w ogóle nie było, albo wciąż był zajęty, albo nieobecny duchem, albo agresywny. Nie wiemy, jaki ten ojciec mógłby być, gdyby miał z nami dobry kontakt. Możemy tylko mieć marzenia. )
- Jak ma na imię twój ojciec?
- José. Mam imię  po nim. Taka jest hiszpańska tradycja, że najstarsza córka nosi imię po matce, a syn po ojcu. Dlatego siostra ma na imię Carmen, a ja José.
- Jak sobie z tym radzicie? Skąd wiecie, do kogo zwraca się rozmówca?
- Na ojca wołają Don Pepe albo Pepe, a na mnie José, więc tutaj nie ma problemu. Ale na mamę i siostrę po prostu Carmen. I to bywa problematyczne.
Zadzwonił telefon. José uśmiechnął się.
- Hola, Don Pepe! Que tal?(Jak się miewasz?) ….. Yo tambien. (Ja też)….. Estoy en Calzadilla.  Ahora estoy charlando con dos peregrinas polacas… (Jestem w Calzadilla. Teraz rozmawiam z dwiema polskimi „pielgrzymkami”)…… Si, claro, es un momento muy bonito!(Tak, jasne, to bardzo piękna chwila!)


- Wolę rozmawiać z kobietami. – zwierzył się nad lampką wina w Puebla de Sanabria - Mężczyźni rozmawiają o piłce, samochodach, polityce. Ale mówią tylko to, co wiedzą z mediów. A to wiedzą wszyscy. Co tam można jeszcze dodać? W każdym razie, to nic osobistego. Mężczyźni żyją w świecie zewnętrznym. Dlatego są bardzo logiczni, racjonalni. Ale zupełnie nie wiedzą, co czują. Dlatego nie umieją o tym rozmawiać.
- Myślisz, że to natura czy kultura? – wtrąciła Monika.
- Obydwie – odparł i ciągnął swoją myśl: - A dopiero rozmowa o emocjach jest czymś bardzo osobistym i odkrywczym. Bo każdy z nas czuje jednak inaczej. I warto o tym rozmawiać. Dzielić się fragmentem wewnętrznego świata. Mnie to fascynuje. - Podniósł kieliszek i dodał uroczyście : - Za to, czego nie oczekujemy, bo wydaje nam się niemożliwe, a co jednak się zdarza. Za nasze spotkanie.
- Przeglądamy się w oczach innych ludzi. – powiedziałam już po toaście - Szukamy w nich prawdy o sobie. Trwa to chyba przez większą część życia, bo ta prawda jest bardzo złożona. Ja przez tych parę dni wspólnej wędrówki przejrzałam się w twoich oczach. I znalazłam wielkie pokłady radości. Bardzo ci za to dziękuję.






[1] Federico García Lorca, 1928

Komentarze

Popularne posty