71. Todo recto, czyli o wdzięczności


- Idźcie prosto przed siebie / todo recto. – zalecał Antonio, hospitallero z Salamanki. Po czym pokazał nam plan miasta z wyrysowaną prostą linią z południa na północ.
Zajrzałyśmy ostatni raz przez ażurową bramę do Ogrodu Kaliksta i Melibei. Wąskie alejki, kamienne i żeliwne ławeczki z misternymi zdobieniami, niewysokie drzewa i mnóstwo kwiatów, nad którymi w ciągu dnia uwijały się roje owadów. O zmroku ogród, oświetlony misternie wkomponowanymi lampkami, dawał wytchnienie wielu przybyszom. Zwiedzali, rozsiadali się na ławkach, spacerowali, robili zdjęcia. O poranku był pusty. Spojrzałyśmy jeszcze na kamienne albergue i ruszyłyśmy za żółtymi strzałkami. Mijając piękną katedrę, a potem wzdłuż Rua Mayor i Plaza Mayor. Aż do granic miasta. Asfaltowa ścieżka przez wiele kilometrów prowadziła wzdłuż szosy. A potem skręciła w pylistą drogę. Szłyśmy wzdłuż pól. Gdzieniegdzie jeszcze sterczały kłosy dojrzałych zbóż, pochylając się ku ziemi. Ale na większości były już tylko ścierniska, a na nich kostki słomy. Dookoła odcienie żółci, brązu i pomarańczy. Przez moje okulary bardziej nasycone niż w rzeczywistości. Wzdłuż dróg uschnięte trawy, osty, żarnowce i  spękana ziemia, która już nawet nie miała siły prosić o deszcz. Słońce zaczęło palić już koło dziesiątej. Szłyśmy z przerwami, odpoczywając, gdy tylko pojawiał się jakiś cień.


- Ach, jak równiutko rozwiesiłaś pranie! - pochwaliła Carmen. Doszłyśmy do jej prywatnego schroniska Casa Saso, czyli domków kempingowych z basenem w ogrodzie. Po upalnym dniu, spędzonym na pylistej drodze, to miejsce wydawało się rajem na ziemi. – U mnie wiesza mąż i jest zawsze strasznie pogniecione. –– pokręciła głową z dezaprobatą, a potem, kierując się w stronę kuchni, dodała: - Będziemy na was czekać przy basenie.
- Wiadomo, - rzuciła Monika, wychodząc spod prysznica - madre ze swoim ulubionym kolegą Aspergerem.
- Już ci się ucho odetkało? – odgryzłam się (przez cały dzień narzekała, że nie słyszy) - A co ma do tego Asperger?
- Jak to co? Musi być zachowany stały porządek. Przecież zawsze wieszasz bieliznę w środku, pomiędzy koszulką a spodniami, czyż nie?
- Tak, ale po to, żeby się nikt nie pomylił. Raczej zaznaczam granice swojego terytorium.
- Tak, taaak. Oczywiście. – pokpiwała sobie dalej - I rzeczy układasz w szeregu w nogach łóżka.
- Bo jak rano wstaję, to mało co widzę. Oczy muszą się przyzwyczaić. Więc ubieram się i pakuję na pamięć, bez patrzenia.
- Jaaaasne. A w domu, w kuchni układasz noże na baczność na desce, a w garderobie w szufladach skarpetki i majtki w kostkę. I wszystko zapisujesz w swoich magicznych zeszytach.
(- Ja też układam, segreguję, porządkuję. – zauważyła moja kuzynka, Renata, gdy przytoczyłam jej tę rozmowę – I też mam magiczne zeszyty. – roześmiała się - Może to rodzinne?)

Poszłyśmy w stronę basenu. Carmen i Rosemaria siedziały na brzegu, mocząc nogi.
- Przyłączcie się. Woda bardzo dobrze działa na pielgrzymie stopy. Jutro nic nie będzie was bolało. – zachęcała Carmen – Odkażamy ją solą.(Podobnie jak jest w morzu.) Zamiast chloru. Tak się robi w większości basenów w Hiszpanii. Bo jest zdrowiej. Prawda, Albercie? – zwróciła się do męża, który siedział w pobliżu na leżaku. Albert skinął tylko głową i powolnym ruchem uniósł fajkę do ust.
Rozmawiałyśmy o zwyczajach, kulturach, językach, kościele, wojsku, edukacji. O dzieciach, rodzinach, tradycjach, domach, zwierzętach. Po hiszpańsku, co dla nas było nie lada wyzwaniem. W kobiecym gronie. Raz po raz wybuchając śmiechem. Albert wypaliwszy fajkę, przesiadł się na pobliską werandę, żeby obejrzeć wiadomości w telewizji.
- Jesteśmy razem czterdzieści dwa lata. – Carmen powiodła wzrokiem za odchodzącym mężem - Znamy się na wylot. Ja, już nawet nie patrząc na niego, wiem, co powie, jak spojrzy, co zrobi za chwilę.
- To niesamowita więź! – pochwaliłam szczerze.
- Oj, tak. Jak tylko na chwilę się rozstaniemy, to zaraz tęsknimy za sobą. Prawda, Albercie? – zawołała w stronę tarasu. Albert pokiwał tylko głową, nie odrywając wzroku od telewizora. – Ale, sama widzisz, to nie jest jakieś romantyczne wzdychanie. Po prostu jesteśmy razem: w ogrodzie, w kuchni, w sypialni. Ja ciągle gadam, a on ciągle milczy. Ale lubimy tę naszą odmienność. Może nawet nas do siebie przyciąga?


A mnie przyciągała ta droga. Była z pewnością odmienna od poprzednich. Nie prowadziła przez góry jak Primitivo, ani nad oceanem jak del Norte albo Portugues. Nie było na niej wielu pielgrzymów. Zdjęcia, zamieszczone w sieci, opowiadały o pustce i ciszy. Tego potrzebowałam najbardziej. Via de la Plata – jej imię brzmiało prawie egzotycznie. Nie spodziewałam się jednak, że będzie taka trudna. Oczywiście, nie ma nic trudnego w wędrowaniu prostą drogą. Ale letnie upały czyniły wędrówkę bardzo mozolną (W Hiszpanii zanotowano tego lata rekord upałów. Na naszej drodze bywało około czterdziestu stopni). Nie przewidziałam też, że będą nam dokuczać choroby, a znalezienie pomocy na tym pustkowiu nie należy do łatwych. Że trudno będzie kupić świeże owoce i warzywa,  a o smacznym, hiszpańskim chlebie z chrupiącą skórką należy zapomnieć. Że rzadko uda się ugotować cokolwiek, bo nie będzie na czym, a na frytkach i smażonym mięsie z barów zbyt długo nie pociągniemy. Że w schroniskach będą materace powlekane ceratą, na której w gorące noce trudno spać. Że czasem nie będzie wody do mycia, bo z powodu upałów cała okolica ma do niej dostęp tylko przez pół dnia. I wreszcie zupełnie zapomniałam, że samotnie daję radę takim przeciwnościom, ale w dwójkę bywa znacznie trudniej.


- Kolekcjonuj dobre chwile! – powiedziałam do Moniki. A może tak naprawdę mówiłam do siebie? Zapisywałam te odrobiny dobra w moim magicznym zeszycie. Żeby zostały na potem, gdy pamięć zechce sięgnąć po te gorsze. Znalazł się tam sprzedawca z targu w El Cubo de la Tierra del Vino, który wybrał dla nas soczyste i pachnące brzoskwinie, pomarańcze, banany i cytryny.
Ślady troskliwej obecności hospitallery, prowadzącej bardzo przyjemne, kamienne schronisko w Villanueva de Campean. (Bardzo chciałam jej podziękować, ale nie przyszła, więc wpisałam kilka słów w księdze schroniskowej. - Widziałam twój wpis w takim maleńkim schronisku. – wspominała niedawno Emma, moja kuzynka, która przemierzała Via de la Plata w październiku.)
Spotkana tam Barbara, Francuzka, która szła samotnie z Sevilli, w ulubionej bawełnianej koszuli, pranej mydełkiem marsylskim. (Wyszła cichutko przed świtem, uchylając tylko lekko dolną połowę drzwi, żebyśmy nie spały przy otwartych.)
I jeszcze barmanka z El Perdigon.
- Czy można tu coś zjeść? – zapytałam kobiety siedzące przed barem pod ogromnym parasolem.
- Maria, masz coś do jedzenia? – krzyknęły do barmanki.
- Może jajecznicę? – zapytałam, widząc jej zakłopotaną minę.
- Może być. – odrzekła i wybiegła na chwilę z baru. Wróciła, niosąc dla nas świeży chleb. To nie była zwyczajowa pora posiłku. Przed południem klienci wpadali tylko na kawę albo piwo, więc pieczywo dostarczano nieco później. Jajecznica była pyszna. A do niej kawa w filiżance z napisem „Sin cafe no hay buenos dias”.
Zapisałam w zeszycie także kamienne słupy, którymi oznakowana jest droga. To pamiątki po Rzymianach, którzy wytyczyli trakt w pierwszym wieku przed naszą erą. Granitowe, cylindryczne kolumny o wysokości około dwóch metrów ustawiali wzdłuż traktów co tysiąc czterysta osiemdziesiąt  metrów, czyli w odległości tysiąca podwójnych kroków (jednej mili rzymskiej). Na skrzyżowaniach dróg, żeby wiadomo było, dokąd iść dalej.


Krok za krokiem, przemierzając Ziemię Wina (Tierra del Vino), pośród zaoranych pól i łanów słoneczników, drogami bez cienia, prosto przed siebie, doszłyśmy do Puente de Piedra na rzece Duero. Na przeciwległym brzegu widać było Zamorę – piękne miasto, postawione na skale, z dwudziestoma pięcioma romańskimi kościołami (bywa nazywana Miastem - Muzeum Romańskim).


- Skąd się tu wziąłeś? – zapytałam ciemnowłosego chłopaka, który zajął sąsiednie łóżko w schronisku - Irlandczyk na Camino to dla mnie nowość.
- Bardzo kocham swoje irlandzkie korzenie. Ale moją drugą miłością jest Hiszpania, więc chciałem poznać ten kraj od środka. To, czym żyje, czym oddycha, skąd bierze napęd do życia. Byłem na wolontariacie na farmie niedaleko Kordoby.
- A dlaczego Camino? – wtrąciłam, bo przerwał na chwilę.
- Gospodarz nie należał do rozmownych, więc po pracy chodziłem do pubu. Tam pewien chłopak powiedział mi, że Camino to droga, na której człowiek odnajduje siebie. Postanowiłem wyruszyć. Wybrałem del Norte. Ale gość na dworcu w Kordobie sugerował, że to droga dla twardzieli. Miał muskuły twarde jak stal. Wyglądał jak komandos. Pomyślałem sobie, że to pewnie nie dla mnie. Bo w końcu aż taki twardy nie jestem.
- Wiesz, przeszłam sporą część del Norte, około czterystu kilometrów, od San Sebastian do Gijon. – powiedziałam, spoglądając z uśmiechem w jego ciemne, błyszczące oczy - Możesz się zatem domyślić, że to niekoniecznie droga dla twardzieli. – roześmiał się wraz ze mną.
- Właściwie jeszcze z nikim tutaj, na tej drodze nie rozmawiałem. Dopiero z tobą.
- Cieszę się z naszej rozmowy, Jack. Niech ci się dobrze wiedzie! I pamiętaj: tu nie chodzi o muskuły. Przecież chciałeś odnaleźć siebie.


Wyruszył wcześnie rano. My zostałyśmy dzień dłużej, bo Monikę bardzo bolało zatkane ucho. Farmaceutka poleciła zakrapiać, zapewniając, że po paru dniach samo się odetka. Wieczorem przyrządziłyśmy makaron z duszonym chorizo, cebulą, pomidorami i ziołami prowansalskimi, zabranymi z domu. Radość Moniki była trudna do opisania. Nałożyła na talerz tak wielką porcję, że aż zdumiona hospitallera zrobiła jej zdjęcie na pamiątkę.

Powiesiłam pranie na tarasie schroniska. Stałam przez chwilę, oglądając panoramę miasta. Za plecami usłyszałam klekot. Na dachu pobliskiego kościoła bociany uwiły gniazdo. Nie było w nim już piskląt. Odleciały pewnie całkiem niedawno, z końcem czerwca, bo tu wszystko następuje wcześniej. Pozostali tylko rodzice. Odchowali swoją gromadkę. Karmili. Osłaniali podczas burz i ulewnych deszczów.  Ocieniali w czasie spiekoty, ustawiając się od strony słońca i rozkładając skrzydła. (Podobno podejmują te zadania średnio pięć razy w swoim życiu, wychowując do piętnastu piskląt.) "Ciekawe, - przemknęło mi przez myśl - cieszą się czy smucą, kiedy pisklęta wyfruwają z gniazda? - Wsłuchiwałam się w bociani klekot, który rozlegał się z wielu dachów Zamory. - Niezależnie od gatunku, rodzicielstwo to jednak piękna historia!"


Wróciłam do pokoju.  Przy łóżku, na którym poprzedniej nocy spał Jack, krzątała się młoda kobieta, o silnej budowie i zdecydowanych ruchach. Wyjęła z plecaka całą jego zawartość i rozłożyła na materacu. Nie było tego wiele. Tylko niezbędne rzeczy. Tak pakują się ludzie, którzy wędrują daleko.
- Jestem Andrea – przedstawiła się, a ja uśmiechnęłam się do wspomnień ( „Andreios znaczy tyle, co mężny, nieustraszony, dzielny.” – wyjaśniał Andrea spotkany na Camino Primitivo)
- Skąd jesteś? Czym się zajmujesz?
- Z Erfurtu. Studiowałam matematykę i teologię. A teraz pracuję w parafii.
- Zaczęłaś w Sevilli? Tam podobno jest ciężko.
- Tak, idę z Sevilli. Bywa ciężko. Ale wędruję krótkimi odcinkami. Mam dwa miesiące. Nie traktuję tego jako wyczynu. Wciąż mogę iść. To ważne. – zrobiła pauzę, jakby chciała, żeby to, co za chwilę powie, zabrzmiało jak najbardziej dobitnie. Patrzyła na mnie spojrzeniem pełnym spokoju i radości. Czułam, że to, co mówi, wypływa z jej głębokiego przekonania. – Wiesz, co mi pomaga? Wdzięczność. Każdy kolejny dzień, każdy krok, każda chwila jest darem. Niezależnie od tego, czy dobra czy zła. Przemierzam tę drogę w poczuciu ogromnej wdzięczności. Dlatego wciąż tu jestem.






Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty