69. Szum wiatru w Gorcach, czyli o milczeniu


- Czy u ciebie wszystko w porządku? – zapytała Iwonka. – Nie piszesz od dłuższego czasu.
- Niby wszystko w porządku. Sama siebie zapytuję, skąd to milczenie. I co z nim zrobić? Jakoś tak mnie zatkało. I nijak nie mogę ruszyć.

Milczenie bywa złowrogie, gęste od żalu, nienawiści, niechęci, złości, gniewu, niewyrażonych pretensji. Bywa też pełne smutku, samotne, schowane przed ludzkim wzrokiem, leczące rany gdzieś w ukryciu. Albo przychodzi jako efekt nadmiaru pracy, obowiązków, problemów. Jako odpowiedź na przesyt. Z konieczności skupiania się na sprawach błahych, które zajmują czas, zabierają siły i spokój.

Otworzyłam okna. Do pokoju wdarł się hałas z ulicy: stukot przejeżdżających tramwajów, szum pędzących samochodów, warkot motocykli. Sąsiad wrzucał na ciężarówkę gruz po remoncie. Łup, łup – spadały na metalową pakę kawałki betonu i kafli. W pobliskim warsztacie wulkanizator wymieniał opony. Bziut, bziut – jęczał klucz pneumatyczny kilkakrotnie przy każdym kole. Przy sklepie stali piwosze, pokrzykując i śmiejąc się głośno. Zamknęłam okna.

„Czy jest gdzieś jeszcze cisza? Pragnę jej każdą cząstką ciała. I pustki. Bezruchu. Albo przynajmniej ruchu ślimaka, żółwia, dżdżownicy. Powolnego ruchu tai chi. Ten wszechobecny pęd mnie zabija. A coraz mniej miejsca wokół sprawia, że się duszę.”

- Jesteśmy przebodźcowane. – powiedziała Ania, trzymając się za głowę. Stałyśmy w świetlicy szkolnej, pośród tłumu dzieci. Ruchliwych siedmiolatków, potrzebujących przestrzeni, wiatru i słońca, a przecież na długie godziny zamkniętych w sali. Ich krzyki wbijały się w nasze uszy. A ciała kłębiły się wokół jak lawa, która nacierała na nas z przerażającą siłą.

„Czy jest gdzieś jeszcze cisza? Potrzebuję jej jak powietrza. Ciszy, spokoju, nieruchomości obrazu. Żeby pozbierać własne myśli. Żeby je usłyszeć. Żeby potem powiedzieć coś sensownego.”

Telefon dzwonił, co chwilę. I rano i wieczorem.
- Czy zechciałaby pani tłumaczyć w ramach naszego projektu? Prowadzimy szkolenia zawodowe dla niepełnosprawnych.
- Moja znajoma szuka nauczycielki dla dziewczynki. Mała jest niezwykła. Polubisz ją. Życie jej nie rozpieszcza. Ma glejaka. Widzi tylko jednym okiem. Sepleni. Sama zobaczysz, co tam jeszcze. Trzeba z nią poćwiczyć tabliczkę mnożenia, jakieś wierszyki, trochę pisania. Dałabyś radę się tym zająć?
- Organizujemy warsztaty samoobrony dla kobiet. Może zgłoszą się osoby  niesłyszące. Poszukujemy tłumaczki. Czy pani znajdzie czas?
- Weźmiesz za mnie etykę? We wszystkich klasach: od pierwszej do siódmej. Mała szkoła. Będzie ci tam dobrze.
W skrzynce mailowej wciąż nowe pytania.
- Jestem słabosłyszący. Studiuję historię na UJ. Chciałbym nauczyć się pięknie wypowiadać po polsku. Czy może mi pani pomóc?
- Czy da pani radę przyjechać na tłumaczenie do sądu w Wadowicach?
- Na naszym wydziale jest głucha studentka, która pisze pracę inżynierską. Czy może przyjść do pani na konsultacje?
- Robię badania do pracy magisterskiej na temat nauczania polskiego języka migowego. Czy zechce pani wypełnić ankietę?
- Czy będzie pani tłumaczyć na moim ślubie? Świadkowa jest osobą niesłyszącą i chciałabym, żeby pani dla niej tłumaczyła przebieg ceremonii.

Trudno mieć czas dla wszystkich, więc trzeba komuś odmówić. A to wymaga szczegółowych przemyśleń: czy dam radę? kiedy mam czas? ile znajdę jeszcze siły?


Na co dzień otacza mnie chaos. Próbuję przyjąć, że taka jest natura tego świata. Ale kosztuje mnie to dużo energii. Usiłuję zachować równowagę. Nie stracić z oczu celu. Nieustannie układać to, co poprzewracane. Wciąż staję na palcach, żeby widzieć dalej.  Opieram się siłom niosącym zniszczenie. Porządkuję. Szukam sensu. Usiłuję odróżnić to, co ważne, od tego, co zbędne, zaśmiecające głowę, przestrzeń i czas. I bywa, że czuję się tym wszystkim przygnieciona.


Szłyśmy polną ścieżką. Czerwonym szlakiem na Turbacz. Tym razem nie byłam sama. Wyruszyłyśmy z córką. Po latach przerwy (najpierw burzliwych, pełnych żalu i smutku, a potem powoli budowanych z drobnych gestów i ważnych słów, które zbliżały nas do siebie), znowu szłyśmy razem. Kwietniowe słońce grzało mocno. Wiatr szumiał we włosach. Ptaki (zawsze chciałam się nauczyć, jakie to ptaki) śpiewały swoje trele. Gdzieniegdzie pasły się owce. Pośród traw zakwitły krokusy, zawilce, fiołki, mlecze, niezapominajki i kaczeńce.

- Pamiętam… – powiedziałam w pewnej chwili - …miałam dwadzieścia parę lat, jak ty teraz, kiedy poszliśmy z moim tatą i bratem w Tatry. We trójkę. (- A wiesz, że Dziadziuś był ode mnie trzydzieści jeden lat starszy, tak jak ja od ciebie? – zapytałam. – Nie wiedziałam – odparła, a oczy zwilgotniały jej ze wzruszenia.) To mógł być koniec czerwca. Szliśmy sobie z plecakami. Wszystko kwitło dookoła, bo w Tatrach wiosna przychodzi nieco później. Pięknie. Kolorowo. Słonecznie. Tyle, że dla mnie podejścia były czasem zbyt trudne. Nie miałam siły. Zniechęcało mnie to. I wtedy Dziadziuś mówił, jak to on zwykł był mawiać: „Dasz radę! To już bliziutko.” I szłam dalej, choć wcale bliziutko nie było. – roześmiałyśmy się. Dobre wspomnienia mają moc uzdrawiającą.

(„W poniedziałek około północy odbieram z dworca pewną zbłąkaną duszę. Przyjedzie z rowerem i kupą gratów. Poszukiwany ktoś, kto ma samochód i lipcowe noce mu nie straszne” - napisałam na fejsbuku, gdy postanowiła wrócić. Od tamtej chwili minęły prawie trzy lata. To były dobre lata. Takie ciche, codzienne szczęście.)

Zatrzymałyśmy się na Hali Długiej. Usiadłyśmy na trawie. Na horyzoncie widać było Tatry. Pokryte nadal śniegiem. Majestatycznie piękne.

Milczenie w takich chwilach bywa pełne zachwytu. I zakłopotania. Z braku słów, żeby wyrazić coś wielkiego, co przepełnia duszę. Co pozwala wyciszyć wewnętrzne rozdygotanie. Uwolnić się od zgiełku świata. I poczuć, że ten zgiełk jest tylko powierzchowny. Że został gdzieś tam na dole. A tu, w górach, panuje głęboki spokój. Więc, dotarłszy do tej warstwy świata, wypełnionej spokojem, człowiek milczy. Milczy, bo jest szczęśliwy.







Komentarze

  1. Właśnie dlatego kocham góry - cisza, w tle tylko odgłosy natury, spokój, oderwanie od wszystkiego. Pnąc się po szlaku, a potem patrząc z góry (ale dosłownie, nie w pejoratywnym znaczeniu :)) nabieram dystansu do wszystkiego. Do samej siebie również. I dopiero wtedy, kiedy nacisnę ten górski prztyczek z napisem "reset", zaczynam tak naprawdę żyć.

    Słowa są ważne i potrzebne, ale ich brak również. Dziś na przykład byłam z moją połówką na wycieczce. Mogłyśmy przegadać całą drogę i też by pewnie było fajnie, ale jakoś tak wyszło, że żadna nie miała ochoty się odezwać; było nam dobrze w tej ciszy, w otoczeniu przyrody, we wzajemnym towarzystwie. Takie po prostu bycie tu i teraz, przeżywanie konkretnej chwili.

    Z przyczyn praktycznych taka wędrówka w ciszy i skupieniu też pomaga - a to wypatrzymy salamandrę schowaną za kamykiem, a to pisklę drozda buszujące między liśćmi.

    Czasem zresztą nawet góry nie są potrzebne: majówkowy grill u znajomych na "zadupiu", tylko cztery osoby i dwa kotełki, wokół pola, drzewa. Najgłośniejszym dźwiękiem było skwierczenie kiełbasek... Leżałam na kocu i gapiłam się w liście poruszane przez wiatr i prześwitujące przez nie niebo... Jeden z najlepszych grilli, na których byłam :).

    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty