68. Juliane, czyli o szczelinach, przez które przenika światło

Powietrze falowało od upału. Ziemia zastygła w oczekiwaniu wieczornego chłodu. Było zupełnie cicho. Wiatr chyba schował się gdzieś przed słońcem. Szłam lewą stroną asfaltowej szosy. Oczy piekły mnie od potu. Skronie pulsowały. Oddech prawie bolał. Zatrzymałam się na chwilę, żeby wypić łyk wody. Obejrzałam się za siebie. Wolnym krokiem, postukując kijkami, zbliżała się dziewczyna z warkoczem. W ciszy upalnego dnia, na pustej drodze, była zjawiskiem dość nieoczekiwanym. Pomachałam do niej ręką. Uśmiechnęła się szeroko w odpowiedzi.

Parę kilometrów temu pożegnałam Andreę. Było wczesne popołudnie. Nieliczni pielgrzymi minęli nas kilka godzin temu. Sądziłam, że tego dnia nikt już nie będzie mi towarzyszył. Zupełnie mi to nie przeszkadzało. Lubię chodzić sama. Zanurzam się w przyrodzie. Tam zawsze coś się dzieje. Coś, co koi zmysły. Fascynuje umysł. Pozwala żyć chwilą, która trwa. Ale nawet, gdyby nic się nie działo, to nadal jestem ja. I moje kroki. I mój oddech. Myśli, zmęczone drogą, drzemią gdzieś w ukryciu. A ja sobie idę.

- Cześć, jestem Juliane – powiedziała radosnym głosem  szczupła szatynka z mnóstwem piegów na nosie. Miała na sobie błękitny top w białe groszki i granatowe spodenki, na głowie kolorowego buffa, a w warkocz wpiętą błękitną hortensję. Była jak barwny motyl, pośród uschniętych w upale traw.

Szłyśmy razem, opowiadając sobie minione dni na Camino i zdarzenia z życia, śmiejąc się, śpiewając niemieckie i francuskie piosenki dla dzieci.

- Wiesz,- powiedziała w pewnej chwili – rok temu umarła moja mama. Nagle. Na atak serca. Była radosną, pełną pomysłów, żywiołową kobietą. Napędzała sporą firmę. Zarażała optymizmem nas, ludzi o wiele od niej młodszych. I nagle pstryk! Wszystko się skończyło. Nie mogłam uwierzyć. Ten rok minął bardzo szybko. Dużo się działo. Musiałyśmy z siostrą zastąpić mamę w jej działaniach. A to jest niezwykle angażujące. Nawet nie miałam czasu sobie tego wszystkiego poukładać. Tego żalu, smutku, tęsknoty. Dlatego postanowiłam przyjść tutaj na Camino, żeby się z nią pożegnać.
Szłyśmy chwilę w milczeniu. Jej ostatnie słowa powoli nabierały znaczenia.
- I widzę ją tutaj w różnych momentach. W hortensjach, które kochała. W wietrze, który gładzi mnie po włosach. W szumie lip. W śpiewie ptaków. Czuję, że ona tu jest.
- Hello, Juliane’s mom. Nice to meet you. You are fantastic! – zawołałam. Roześmiałyśmy się z wielką ulgą.
- Dziękuję ci. – powiedziała po chwili Juliane - Za to, że jesteś tu ze mną. I za to, że tak właśnie przyjęłaś moją historię. Krok za krokiem, słuchając tego, co ci opowiadam, zaczynam rozumieć, jak bardzo była niezwykła. Pomogłaś mi się z nią pożegnać. Wiem, że nie spotkałyśmy się przypadkiem.

Weszłyśmy do przydrożnego baru. Kupiłyśmy lody czekoladowe. Usiadłyśmy w cieniu na trawie. Zdjęłyśmy buty, żeby pozwolić stopom ochłonąć.
- Dokładnie rok temu widziałam Mamę ostatni raz. Poszłyśmy na spacer. Jadłyśmy lody. Chodziłyśmy boso po trawie. A dziś spotkałam ciebie. To jest znak.


Znaki. Jest ich na Camino bardzo wiele. Pojawiają się w momentach najbardziej zwyczajnych. Nigdy nie wiadomo, kiedy to się stanie. Warto być czujnym. Żeby je dostrzec. A potem zrozumieć. Z pewnością zdarzają się też poza Camino, w codziennym życiu. Ale w wielkim pędzie albo w natłoku spraw, trudno je często uchwycić, zapamiętać, odczytać.


Nadszedł wieczór. Powietrze nieco się ochłodziło. Usiadłyśmy pod wielkim drzewem, przy jednym z wielu stolików restauracyjnych. Był weekend i mieszkańcy Arzua także przyszli na kolację. Otaczał nas gwar rozmów, głośny śmiech, nieustanna krzątanina kelnerów. Przy naszym stoliku usiedli dwaj hiszpańscy bracia, których spotkałyśmy w schronisku. Pochodzili z Asturii i byli nieocenieni podczas wybierania lokalnych smakołyków. Wypiliśmy razem po lampce wina. A potem nasi amigos wrócili do schroniska, żeby ugotować sobie kolację. A my zostałyśmy nad wielką wegetariańską paellą i kawałkami sera Cabrales (który podobno dojrzewa w jaskinii).

- Kiedy mama odeszła, - powiedziała Juliane, gdy skończyłyśmy kolację - postanowiłam zakończyć relację z ojcem. Miałam do niego żal o to, jak nas traktował. Że był agresywny. Mama go zostawiła kilka lat temu. Ułożyła sobie życie bez niego. Ale ja nie potrafiłam się z tym wszystkim pogodzić. Napisałam do niego list. Że był złym ojcem, że wyrządził nam wszystkim wielką krzywdę i że mam do niego wiele żalu. Zbyt wiele, żeby mieć z nim cokolwiek do czynienia. Na koniec napisałam: żegnaj! – powiedziała łamiącym się głosem, a w jej oczach zobaczyłam łzy. Westchnęła głęboko, a potem ciągnęła opowieść. - Ale on tej propozycji nie przyjął. Odpisał, że to nie koniec, bo jestem jego córką, on mnie kocha i chce mieć ze mną kontakt. Że mnie przeprasza i że już się zmienił. Zaczął mnie odwiedzać w pracy. Przynosił mi coś smacznego na lunch. Albo zapraszał mnie gdzieś na spotkanie: do restauracji albo do parku. Rozmawialiśmy na różne tematy. I tak, powoli, krok za krokiem, stworzyliśmy nową relację. Ona nie sięga wstecz. Ale jest pozytywna. Nie kocham go tak, jak dzieci kochają dobrych ojców. Ale to pojednanie było mi bardzo potrzebne. Dopiero teraz jestem w stanie stworzyć dobry związek z innym mężczyzną. Przedtem byłam z kimś podobnym do ojca. Nie umiałam się wyzwolić z tamtego schematu. I bałam się, że już tak zostanie. Na szczęście, życie bywa zaskakujące. Mój obecny partner jest miły, wspierający, spokojny. Taki, o jakim zawsze marzyłam.
- Przebaczenie jest trudne. – powiedziałam chyba mniej do niej, a bardziej do samej siebie - Z pewnością łatwiej przebaczyć komuś, kto potrafi przyznać się do błędów i wyrazić skruchę. A co, jeśli się nie przyzna? I nie przeprosi? Jeśli się wyprze? Z oburzeniem stwierdzi, że wszystko zmyśliłaś? – schyliłam się, podniosłam z ziemi kamień o ostrych krawędziach i zacisnęłam mocno w pięści, tak, że sprawiał ból. - Wtedy pozostajesz sama ze swoimi wspomnieniami i ze swoim żalem. I to jest najgorsze. Zaczynasz się zastanawiać, czy rzeczywiście pamięć cię nie zawodzi. Ale przecież żalu nie wymyśliłaś. Ani bólu. Ani lęku. One skądś się wzięły. A teraz chcesz, żeby sobie poszły. Więc jedyne, co możesz zrobić, to rozstać się ze wspomnieniami. Nie tyle zapomnieć, bo pewnie tego się nie da. Ale nie zatrzymywać w pamięci. Nie myśleć o tym. Nie utrwalać. Pozwolić przeszłości odejść. Wyblaknąć. – upuściłam kamień na ziemię. Już nie bolało. - A potem zaczynasz leczyć rany. I uczysz się myśleć o sobie dobrze. I uśmiechać się do ludzi w nadziei, że oni też uśmiechną się do ciebie. Że  ktoś cię jednak polubi, pokocha.

- Cóż, każdy z nas ma w sobie jakąś rysę, rozdarcie, pęknięcie. Te szczeliny podobno bardzo się przydają. Są po to, żeby do wnętrza mogło dostać się światło. – uśmiechnęła się Juliane, a potem zanuciła: - There is a crack in everything. That's how the light gets in. 
Siedziała naprzeciwko mnie w swoim pastelowym kombinezonie w róże. I patrzyła ciepłym spojrzeniem. – Wpuść światło do środka. – powiedziała radośnie.




Komentarze

  1. Znałam to powiedzenie w trochę innej wersji "We are all broken, that's how the light gets in" (za Hemingwayem). Pięknie piszesz o ludziach. Pozdrowienia, Beatko.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty