66. Sobrado, czyli o radości

- ¿Puedes reservar una cama para mí para mañana en este albergue? En el teléfono. Por desgracia, no hablo español. / Czy możesz zarezerwować dla mnie na jutro miejsce w tym schronisku? Przez telefon. Niestety, nie mówię po hiszpańsku. – zwróciłam się do dziewczyny siedzącej w recepcji schroniska w Lugo.
- Por el contrario, hablas espanol. Tan sólo dijiste. / Przeciwnie, mówisz. Właśnie powiedziałaś. – zaprotestowała, po czym zarezerwowała mi nocleg we Friol, które było nieco poza trasą Camino Primitivo. Postanowiłam zobaczyć kościół w Sobrado dos Monxes.

Szłam dwa dni. Najpierw do Friol. Droga była prosta. Po kilkunastu kilometrach od Lugo skręciłam do Santa Eulalia de Bóveda.  

Stanęłam przed pięknym, kamiennym portalem. Zrzuciłam plecak na ziemię. Weszłam do środka.
- Skąd jesteś? – zagadnął pękaty kustosz, usiłując domyślić się mojego kraju pochodzenia.
- Z Polski.
- Z Polski? I co ja mam z tobą zrobić? – mamrotał po hiszpańsku, przerzucając foldery, trzymane w ręku. - Angielski czy hiszpański?..... Angielski. – zdecydował i wręczył mi kolorową broszurę.
- Hiszpański. – odrzekłam trochę przekornie - Będę czytać i uczyć się waszego języka.
- Możesz mieć oba: angielski i hiszpański. – dorzucił drugą wersję folderu.
Przejrzałam teksty w środku. Opowiadały historię świątyni. Zbudowano ją w trzecim wieku. Z granitu i marmuru. Techniki malarskie i użyte pigmenty sugerują, że jest to tradycja rzymska. Było tutaj sanktuarium Cibeles, bogini natury i płodności.
- Jest unikalne! - entuzjastycznie przerwał moją lekturę kustosz -  Na całym terytorium zajmowanym niegdyś przez Imperium Rzymskienie nie ma drugiej takiej budowli.
Przez chwilę przyglądaliśmy się kolumnom, na których dawniej było wsparte sklepienie.
-  Patronka świątyni, Cibelis, została przysposobiona przez Rzymian od Frygijczyków, mieszkańców Azji Mniejszej.  Tam miała na imię Kybele.
Patrzyłam z zachwytem na malowidła ścienne.
- Ileż tu ptaków! – zawołałam.
- Mmmm!  - mruknął z zadowoleniem kustosz -  Kuropatwy, bażanty, pardwa, pawie, gołębie, gęsi i kaczki. – wymienił jednym tchem - A żywe ptaki hodowano w świątyni. Ich śpiew, który rozlegał się w głębi za obrazami,  odczytywano jako proroctwo.
- No, dobrze, ale kim była Eulalia?
- Chrześcijańską patronką świątyni. Po Rzymianach nastali tu chrześcijanie. Cóż, zmienność jest tym, co najpewniejsze w świecie.
- Eulalia z Méridy – wtrąciła blondynka, stojąca obok mnie – Żyła w trzecim wieku. Pochodziła z zamożnej chrześcijańskiej rodziny. Była niezwykle odważną dziewczyną. Zaprotestowała publicznie przeciwko nakazowi oddawania czci bogom rzymskim. Poniosła za to śmierć męczeńską. Miała tylko trzynaście lat.
- Dość szybko ogłoszono ją świętą. -  dodał kustosz -  A potem  patronką wielu kościołów. Także katedry w Barcelonie (bo tak naprawdę Eulalia z Méridy i Eulalia z Barcelony to ta sama osoba). W wirydarzu katedry znajduje się niewielki staw dla trzynastu gęsi symbolizujących wiek świętej.
– Tak, pamiętam te gęsi! – ucieszyłam się, bo życie znów zatoczyło jakieś koło.
Wyszliśmy na drogę.
- Wiesz, jak mam iść do Friol?
- Nie wiem. Nie jestem stąd. Przyjechałem samochodem. Autostradą.
- To raczej odpada!
- Zapytamy kogoś miejscowego.
Starszy pan, zapytany o drogę, opowiadał coś bardzo szybko w niezrozumiałym dialekcie. Musiałam mieć dość zakłopotaną minę, bo wyjaśniał coraz szybciej i coraz bardziej szczegółowo.
- Nie martw się. -  uspokoił mnie kustosz - Zaraz ci wszystko powtórzę. Powoli.

- ¿Está lejos a Casa Benigno? / Czy daleko do Casa Benigno?– zapytałam, gdy po kilku godzinach weszłam do miasteczka.
- Muy cercita./ Bliziutko. – powiedział chrypliwym głosem staruszek w kaszkiecie. – Yo te digo. Nosotros vamos allí. / Powiem ci. My tam idziemy. - A potem wraz z żoną dreptali obok mnie dobre pół godziny, by wreszcie wskazać: To tutaj.
(- To już bliziutko. – mawiał Tata, gdy droga wydawała się nie mieć końca. Miał zachrypnięty głos. Nosił kaszkiet. I dreptał.)
Dostałam własny pokój z dwuosobowym łóżkiem. Po wielu dniach spania w gromadzie i w rozmaitych warunkach, wydawał się czymś wyjątkowym. Nawet, jeśli pachniał wilgocią i kurzem.

Nazajutrz asfaltowa szosa dłużyła mi się okrutnie. Weszłam na boczną ścieżkę i przez parę godzin krążyłam po lesie, wspomagana przez Google Maps. „Skręć w lewo!” – doradzał miły męski głos. „Za sto metrów zawróć!” Ale sugerowane przez niego leśne drogi nie istniały. Wróciłam na szosę. Żar lał się z nieba. Ledwo szłam. Wydawało się, że ta wędrówka nie ma końca. I wtedy zza zarośli  ukazało się piękne jezioro. Aż żal było po prostu je minąć. Usiadłam na ławce w cieniu drzew. Klasztor w Sobrado był tuż-tuż.

Ledwo zdążyłam na nieszpory śpiewane przez cystersów na głosy. A po nich, choć na chwilę, do kościoła, którego fasada zachwycała z daleka.
- Piękny! – westchnęłam prawie do siebie. Oprócz mnie w ogromnym kościele był tylko jeden starszy mężczyzna. - Jeśli to barok, to po raz pierwszy go lubię.
- Raczej renesans. – odparł.
- Ten kamień, zimny, mokry. Granit?
- Tak, granit. Nie nasiąka wodą. Raczej woda po nim spływa. Zobacz, tamtą ścianę porósł mech. Jaka szkoda, że taki fascynujący kościół popada w ruinę.
Zabrzmiało smutno. A ja nie chciałam smutku. Przyszłam tutaj po radość. I była ze mną. Słońce powoli zachodziło, wpuszczając do środka ostatnie promienie, które delikatnie migotały na gzymsach, pilastrach, łukach, kolumnach.
- Co czujesz, będąc tutaj? – zagaił mężczyzna.
- Wzruszenie, bo dotykam czegoś, co ma tak długą historię. I radość, bo jest tak pięknie!


Nazbierałam w życiu wiele powodów do radości. Nie trzeba wiele, aby była ze mną. Wystarczy zapach choinki i piernika, bzu, konwalii, maciejki, drożdżowej baby albo pomarańczy. Słomiane anioły, wiklinowe kosze, gliniane naczynia. Kolędy śpiewane w gronie przyjaciół, koncert akordeonowy na Rynku albo gitarowy w zacisznym miejscu, Sylwester w Beskidach. Obrazy Van Gogha i Toulouse-Lautreca. Romańskie i gotyckie kościoły. Świeże truskawki i pomidory malinowe prosto z krzaka. Las sosnowy w upalny dzień. Spacer po plaży. Śpiew ptaków, szum wiatru, szemranie strumyka. Łąka pełna kwiatów. Górska droga wśród wrzosów…. A nade wszystko życzliwa rozmowa, ciepłe spojrzenia i szczery śmiech.

Radość bywa głośna, krzykliwa, hałaśliwa, nachalna, pewna własnej wartości i prawa do bycia tam, gdzie jest. Entuzjastycznie ogłaszająca światu, że oto przybywa i zostaje.
Bywa też radość cicha, szepcząca na ucho słowa powitania, powracająca nieśmiało, z drżeniem przed własną ulotnością, ostrożnie stawiająca kroki, rzucająca lękliwe spojrzenia dookoła, wciąż gotowa do odwrotu.
Lubię je obie. Tę drugą, zwłaszcza po mrocznych okresach smutku. Kiedy uśmiech bywa tylko wymuszonym skrzywieniem twarzy. Bo już nawet mięśnie odtwarzają go z trudem. Choć całe ciało na niego czeka. A jeszcze bardziej czeka na śmiech. Głośny. Beztroski. Niezważający na zmarszczki. Ani na wydawane dźwięki. Do rozpuku. Do łez. Do bólu mięśni brzucha nazajutrz.

Ale droga do radości bywa czasem daleka i kręta.

- Moi rodzice od liceum wiedzieli, że nie będę miała chłopaka, - opowiadała Mirka - tylko dziewczynę. Mama walczyła. Robiła awantury. Wyklinała mnie. Stworzyła system policyjny. Wszyscy mnie pilnowali. Śledzili, gdzie i z kim chodzę. Nie mogłam tego znieść. Zdałam maturę i wyjechałam do Anglii. Byłam tam dobrych kilka lat. Nie miałam zamiaru wracać. Ale spotkałam Gosię i wróciłam.
- A co na to mama?
- No, nie było łatwo. Ale wiesz, poznała Gosię. A Gosi nie można nie pokochać.
- To prawda. – potwierdziłam i roześmiałyśmy się we trójkę. Dźwięczny śmiech Gosi wibrował w powietrzu, a pęki blond loczków podskakiwały radośnie.
- Po kilku latach rodzice kupili dla mnie mieszkanie w bloku, gdzie mieszka moja siostra. Żebyśmy obie z Gosią wspierały ją w wychowywaniu synka, bo została z tym sama. Mały często do nas przychodzi. Bawimy się z nim. Ma problemy w wyrażaniu emocji. Nie lubi się przytulać. Jeśli macha na pożegnanie i przesyła całusy to znaczy, że bardzo się otworzył. Kiedyś wrócił od ojca, z odwiedzin. W mieszkaniu była moja siostra i Gosia. Podszedł do Gosi, usiadł jej na kolanach i całym sobą przylgnął do niej.

(A gdyby tak nie tworzyć barier dla miłości? Gdyby kochać po prostu? Bez oceniania? Bez wkładania w szufladki? A gdyby uznać, że Bóg jest wystarczająco wielki, by kochać wszystkich bez względu na ich preferencje? Może warto mu na to pozwolić? Nie wtrącać się. Nie być od niego lepszym, bardziej sprawiedliwym. Ot, po prostu cieszyć się, że stworzył tak różnorodny świat. Że życia nie starczy, aby go w całości poznać i zrozumieć.)

- Mama organizowała przyjęcie rodzinne. Zastrzegła na wstępie, że jeśli ktoś będzie miał opory przed spotkaniem ze mną i z Gosią, to go zwyczajnie nie zaprosi. Bo ważniejsze dla niej jesteśmy my. –dokończyła Mirka z wyraźną ulgą w głosie. Znałam je obie od kilku lat. Ale jeszcze nigdy nie były takie uśmiechnięte, odprężone i szczęśliwe. 



- Wciąż się uśmiechasz. – powiedziałam do indonezyjskiego księdza, który towarzyszył mi przy kolacji w Padron. - Powiedz mi, czy wszyscy ludzie w Indonezji są tacy radośni jak ty?
- Hahaha! To wcale nie jest takie proste. – roześmiał się i zastanowił przez chwilę -  Ale ty też jesteś radosna. To jak to jest? Wszyscy ludzie w Polsce są tacy?
- Jestem radosna, bo świat jest piękny. Życie jest piękne.
- Właśnie, życie jest piękne! Tylko my je czasem niepotrzebnie komplikujemy. A wystarczy się nim cieszyć.




Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty