65. Bożenka i Krzyś, czyli o trosce

- Dzień dobry – odezwał się nad moją głową radosny, męski głos. Wyjmowałam rzeczy z plecaka, siedząc na dolnym łóżku. Spojrzałam za głosem, który przedstawiał całą ekipę. I tak ich poznałam: Bożenkę, Krzysia, Janka i Piotrka. Rodzinę z Otwocka. Byliśmy w schronisku w Castroverde. Ja – po krótkim marszu, oni – po czterdziestokilometrowym, jak zwykle. Szli w czwórkę. Przemierzali długie etapy. Nieśli ze sobą namiot i zapasy jedzenia. Mieli duże, ciężkie plecaki.
- Gdy jakiegoś dnia idziemy już długo, chłopcy pytają mnie: „Czy dasz radę przejść jeszcze trochę, Mamusiu?” A jeśli już ledwo idę, to Janek wraca i zabiera mój plecak.
- Mmmm, z taką wspierającą, męską ekipą też mogłabym wędrować. – odparłam z podziwem – To wielka sprawa: stworzyć więź opartą na wzajemnej trosce.


Bez troski życie traci sens.  A świat staje się pustynią. Bo, oprócz myślenia o sobie samym, do czego namawia dziś wielu, ważne jest także myślenie o innych. I zachowanie w tym względzie równowagi. Troska nie zawsze jest czymś nadzwyczajnym. Czasem wystarczy niewielki gest albo słowo. Bywa, że ono zmienia komuś cały dzień. Na lepsze.


- ¿Fonsagrada está aquí?/ Czy tu jest Fonsagrada? – zapytałam dwojga ludzi, stojących przed domem. Wędrowałam już ponad trzydzieści kilometrów. Ostatnie drogowskazy, które minęłam godzinę wcześniej, sugerowały, że do Fonsagrady jeszcze tylko jeden kilometr. Ale wciąż szłam przez pola i lasy. Żar lał się z nieba. A ja byłam już tak wymęczona, że straciłam rozeznanie i przytomność umysłu.
- Siete kilómetros de aquí. En esa dirección. / Siedem kilometrów stąd. W tamtą stronę. – powiedziała kobieta i wskazała w zupełnie innym kierunku niż ten, z którego przyszłam.
- ¿Siete kilómetros? / Siedem kilometrów? – westchnęłam - ¿Hay una parada de autobús de aquí cerca? / A jest tu w pobliżu przystanek autobusowy?
- No hay. / Nie ma. – odpowiedziała i przyjrzała mi się ze współczuciem. A potem zerknęła porozumiewawczo na swojego towarzysza. – Él te llevará./ On cię odwiezie.
Mężczyzna bez namysłu ruszył w stronę samochodu. Była niedziela, ale oboje byli ubrani na roboczo, bo zajmowali się pracami gospodarskimi. Wsiedliśmy do samochodu: pan w kombinezonie i ja - w stroju pielgrzymim. Jechaliśmy krętymi drogami. W pewnym momencie pojawił się w mojej głowie lęk przed tym nieznajomym człowiekiem, obcą okolicą i całą sytuacją, której zupełnie nie byłam w stanie kontrolować. Ale szybko przegoniłam ten lęk. Świat mi sprzyjał. Wiedziałam to od dawna.
– El albergue está allí. / Schronisko jest tam.  – powiedział mężczyzna, zatrzymawszy się za jakimś skrzyżowaniem. Podziękowałam i ruszyłam powoli we wskazanym kierunku. Człap – człap, człap – człap.
- ¿A dónde vas? / Dokąd idziesz? – zapytała ciemnowłosa dziewczyna, wychylając się z białej furgonetki.
– Al albergue. / Do schroniska. – odparłam, nie zatrzymując się, i spojrzałam na nią nieco podejrzliwie.
- Entra en el coche! / Wsiadaj do samochodu! – rzuciła tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Así, que entrar! / No, wsiadaj! – powtórzyła, widząc, że się ociągam. Zabrała mój plecak i otworzyła tylne drzwi. Za kierownicą siedział starszy mężczyzna obfitych rozmiarów, o latynoskiej urodzie. Na palcu miał złoty sygnet. Rozmawiali w jakimś języku, z którego nic a nic nie rozumiałam. Z pewnością nie był to hiszpański. „No, to teraz już po mnie”- przemknęło mi przez myśl. Samochód zatrzymał się przed wjazdem do dużego domu.
- El albergue está aqui./ Tu jest albergue. – przerwała moje rozmyślania dziewczyna. – Te inscribiré y te mostraré tu cama. / Zapiszę cię i pokażę ci twoje łóżko.
Prowadziła schronisko. Jako wolontariuszka. Wraz z ojcem przyjechali z Brazylii.
Na podwórku, pod zadaszeniem stały pralka i suszarka. Postanowiłam wyprać całą zawartość plecaka. Po ostatnich noclegach w warsztacie i w polideportivo gruntowne pranie było konieczne.
- Idź coś zjeść do wioski, bo potem będzie za późno. – doradziły dziewczęta z polskiej grupy pielgrzymiej ze Śląska, które także nocowały w schronisku. – Przypilnujemy pralki z twoim praniem. I przerzucimy rzeczy do suszarki.

Dobro krąży. I nie wolno go zatrzymywać.


Szłam krok za krokiem we mgle. Droga była prosta. Na dół i do góry. Na dół i do góry. Przede mną powoli wędrował młody mężczyzna. Z kijem. Utykał na prawą nogę. Widywałam go z grupą włoskiej młodzieży.
– Do you speak English? – zagaiłam.
– No. – odparł i pokazał ręką gest, oznaczający, że tylko odrobinę.
– Aha – odrzekłam niezniechęcona. – Can I help you? – zapytałam, wskazując na jego chorą nogę. Pokręcił przecząco głową. – Lentamente / Powoli – powiedział i pokazał, że idzie bez pośpiechu.
– Are you the teacher of these young people? – zapytałam, wskazując młodzież, która mijała nas co pewien czas.
– Prete – odparł i pokazał duży krzyż, wiszący na piersiach.
– Are  you the priest? – dopytywałam. Pokiwał głową.
– I’m from Poland. – powiedziałam i wskazałam ręką plecaczek, który dyndał mu na plecach. Z logo ŚDM. – Were you there?
– Si – odparł radośnie. Długo szukał jakiegoś słowa. Wreszcie wypowiedział z wysiłkiem:
- B-rze-gi.
- Yes, I know, there was a meeting with the Pope.
- Ry-b-nik – wymówił powoli kolejną polską nazwę.
- Were you living in Rybnik?
Pokiwał głową.
- Ottobre, battesimo, io Rybnik. – pokazał gestem, że tam pojedzie.
- In October you will go to Rybnik for baptism in the family of your friends. – powtórzyłam po angielsku. –  Fantastic!
Pokiwał głową z wyraźnym zadowoleniem.
– Sei la prima volta qui? / Jesteś tu pierwszy raz. – zapytał.
– On Camino? Seventh time.
Opowiadałam mu o moich drogach. Rysowałam w powietrzu mapy, przebieg tras, ukształtowanie terenu, gestykulowałam, używałam znanych mi słów włoskich. Wzdychałam, chcąc podkreślić piękno i niezwykłość tego, co widziałam i przeżyłam. Szliśmy razem chyba ze dwie godziny. Ja - z całym bagażem, nie za szybko. On - z kijkiem i niedużym plecaczkiem, utykając lekko.
- Maybe my story is boring for you? – zapytałam w pewnym momencie – Maybe you prefer to go in silence?
– No. – zaprzeczył stanowczo, a potem wskazał na mnie, głowę i chorą nogę.
– When you listen to me, you do not think about your aching leg. – powtórzyłam, żeby sprawdzić, czy dobrze go rozumiem. Pokiwał głową.
– Aha! – roześmiałam się – I'm for you like a radio!


- Masz coś na lunch. – zapytała Sandra. -  Jeśli nie, to ja właśnie robię sałatkę i mogę zrobić więcej. Zjemy obie. Chcesz? - Byłyśmy w pięknej kuchni schroniska w Salas, które zorganizowała, prowadziła i napełniała radością.
- Dziękuję, kupiłam warzywa w sklepie. Pomyślałam, że nie trafię do baru przed piętnastą, więc postanowiłam zjeść tutaj.
- To jest twój dom na dzisiaj. Czuj się tu jak u siebie.  Jeśli mogę ci w czymś pomóc, mów. – powiedziała i widać było, że nie jest to tylko czcza deklaracja. Każdy szczegół schroniska był zaprojektowany tak, żeby pielgrzymom było wygodnie. Przemyślano wszystkie haczyki i światła w łazience, gniazdka do ładowania smartfonów, odległości między łóżkami. Koce i materace pachniały czystością. Naczynia i stoły w kuchni zapraszały, żeby z nich skorzystać.
- Mam dziś szczęśliwy dzień. – ciągnęła Sandra - Zazwyczaj siedzę tu i jem sama, bo pielgrzymi przychodzą później. Ale dziś jesteśmy razem, więc się cieszę.
Rozmawiałyśmy o pracy, domu, podróżach, kobiecych marzeniach, radościach i kłopotach.
- Wiesz, dobro jest zaraźliwe. – powiedziałam, gdy czas było kończyć - Dostałam je dziś od ciebie i czuję, że chcę je przekazać.
- Tak samo, niestety,  jest ze złem. Choć zawsze możesz przerwać łańcuch. Ale do tego, potrzebujesz ogromnej świadomości i siły.



- Dlaczego wróciłaś do domu? – zapytałam Alę. Spotkałyśmy się w małej śródmiejskiej kafejce, ciesząc się wspólną chwilą wykrojoną z codziennej bieganiny. Siedziała pochylona zmęczeniem. Ale patrzyła pewnym wzrokiem. Czułam, że decyzję o powrocie podjęła po głębokim namyśle.
- Bo mieszkanie poza domem, choć pozwala mi uchronić siebie, oznacza jednak utratę kontaktu z dziećmi. A tylko tam mogę odbudowywać naszą więź. Sąd nie dał mi rozwodu i  nie pozwolił zamienić domu na dwa mieszkania. „Dla dobra dzieci” mamy mieszkać razem w tym domu. Więc wróciłam. Nawet, jeśli to oznacza codzienną walkę. O siebie i o dzieci. Nasłuchiwanie, gdzie on jest i co robi. Chodzenie pieszo, bo pozbawił mnie samochodu. Zamykanie moich drzwi na klucz, gdy wychodzę do łazienki, żeby mi czegoś nie zabrał albo nie popsuł. Noszenie własnego papieru do toalety. Znoszenie obelg i lekceważenia na co dzień. Przewidywanie, w które miejsce może uderzyć, żeby zawczasu je osłonić.
- To przerażające. I bardzo cię niszczy.
- Tak, wiem. Ale nie mam innego sposobu na kontakt z moimi dziećmi. Powoli je odzyskuję. Na razie najstarszego. Rozmawia ze mną. Pyta. Zwierza się. Przychodzi po radę. Rozumie już, że ojciec ich okłamywał, robiąc ze mnie potwora.
- I to wszystko w tym pięknym domu za Niepołomicami?
- Właśnie tam.
Nie była pierwszą kobietą, która powierzała mi swoją trudną historię. Każdą z tych opowieści przetrawiam latami. Nie mogę sobie z nimi poradzić. Nie mogę pojąć takiego obrotu rzeczy, że kiedyś deklarowana miłość zamienia się w okrucieństwo. Nie przyjmuję do wiadomości żadnego usprawiedliwiania męskiej agresji. Ani męskiej dominacji. Tym, co w istocie nadaje temu światu właściwy porządek, jest troska. Nie ma w niej miejsca na jakąkolwiek dominację.



Kelner przyniósł moją rybę. Jadłam nieśpiesznie, przyglądając się klientom siedzącym przy barze i przechodniom za oknem. I wtedy do baru weszła grupa hiszpańskich mężczyzn. A z nimi Yuko - maleńka, japońska kobietka. Miała na sobie beżową, plisowaną spódniczkę i kurteczkę koloru khaki. Na nogach – sandałki z cieniutkimi paseczkami, a na ramieniu maleńką torebeczkę.
(Poznałyśmy się chwilę wcześniej w schronisku w Castroverde. Nie mówiła ani po angielsku ani po hiszpańsku. Ale co chwilę padała mi w objęcia albo kłaniała się nisko z rękami złożonymi jak do modlitwy).
Mężczyźni zasiedli za barem. Yuko podeszła do mnie, żeby się przywitać. Zawołali ją za chwilę. Ale przy barze nie było już wolnych miejsc. Yuko rozejrzała się dookoła i przystawiła do baru niski stołek. Usiadła. Znad lady wystawała tylko jej czupryna. („I to się dzieje naprawdę na moim ulubionym, cywilizowanym kontynencie?”) Telewizor huczał nad barem. Mężczyźni w najlepsze rozprawiali o meczu. Yuko wyszła do toalety. Postanowiłam działać. Tuż obok mnie, przy stole siedzieli starsi mężczyźni i grali w karty. Obok ich stolika stał stołek barowy, a na nim szklanki i kieliszki grających. Pozamieniałam stołki, wyjaśniając sytuację na migi, i przystawiłam hoker do baru dla Yuko. Wróciła za chwilę. Spojrzała na stołek, a potem rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu sprawcy. Mrugnęłam do niej okiem.
– Beata! – zawołała radośnie i ukłoniła się nisko.



Minęłam granicę Asturii i Galicii. Dzień był deszczowy. Weszłam do baru. W środku siedzieli już wszyscy moi Amigos del Camino: Belgowie (ojciec z córką), kilkoro Hiszpanów, Francuz, Gonçalo i Gerrit. Zamówiłam kawę przy barze. Przymierzałam się, żeby wypić ją na stojąco.
- Usiądź. – zwrócił się do mnie Gonçalo, wstając z miejsca.
- Dziękuję. – uśmiechnęłam się i dodałam: - Wiesz, to jest właśnie to, co najbardziej cenię u portugalskich mężczyzn. Oni potrafią być opiekuńczy wobec kobiet. I robią to bez wielkich ceregieli. Tak po prostu.
(- Portugalczycy żartują – skomentowała moją opowieść Magda, zaprzyjaźniona hispanistka - że jak się dwóch spotka w drzwiach, to nie mogą przejść, bo jeden drugiego przepuszcza. Czekają aż ten drugi przejdzie jako pierwszy.
- Jeśli nawet to zwykła ludzka uprzejmość - odparłam, wspominając Gonçalo - i okazują ją nie tylko kobietom, to i tak jestem pod wrażeniem.)



Szłam polną ścieżką. Po obu stronach ciągnęły się łąki. Nie spotykałam tego dnia nikogo. Wędrowałam, ciesząc się pogodnym dniem i piękną okolicą. I wtedy ujrzałam ich znowu. Nieopodal, na trawie. Pielgrzymów z Otwocka.
– Zatrzymaliśmy  się tu na godzinkę. – powiedział Krzyś - Żeby Bożenka mogła odpocząć. Przespała się trochę, a my poleżeliśmy w ciszy.
Dalej szliśmy razem, rozmawiając o Camino, o pracy, o życiu.
– Wiesz, my jesteśmy razem przez cały czas. – opowiadała Bożenka. – Pracujemy razem w jednym gabinecie. Razem dbamy o dom i dzieci. Razem robimy zakupy, sprzątamy i przyjmujemy gości. Razem podróżujemy. Razem idziemy przez Camino.
– To  urzekające! Jesteście jedyni w swoim rodzaju. Jak się tak dokoła rozejrzeć uważnie, to mało jest par, opartych na prawdziwej, wzajemnej miłości. Związków, w których ludzie są szczęśliwi tylko dlatego, że są razem.
- Nam się udało.
- Nie, wam się nie udało. Wy tę więź wypracowaliście. To jest efekt codziennej troski.
- No, tak, z obu stron.
- Z obu stron. Nie inaczej.


Komentarze

  1. Pięknie napisane. I tym bardziej cieszy i podnosi na duchu, że to prawdziwe historie. Nawet jeśli nie wszystkie są tak po prostu radosne, a niektóre wręcz przeciwnie - smutne i niosące ze sobą ból, to przecież nawet w takich smutnych opowieściach jest też miejsce i na nadzieję, i na miłość i troskę o drugiego człowieka.
    Pozdrawiam serdecznie :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie piszesz Beatko ....

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty