64. Grandas de Salime, czyli o niejednoznaczności

Poranek był mglisty. Potem zaczęło się przejaśniać. Szłam sama. Przez spalony las. Dookoła niedopalone drzewa, osmalone pnie, zwęglone poszycie, wielkie konary leżące na drodze. I wszędzie smród spalenizny. Przygnębiające. Ale spod tych zgliszczy gdzieniegdzie wystrzelała zieloność. Bardzo intensywna. Nieokiełznana, niepokonana, dzika. Pośród pejzażu przesiąkniętego śmiercią, pojawiały się młode rośliny: trawa, maleńkie krzewy i drzewa. Szłam w zadumie. Nad życiem, które jest ulotne, a jednocześnie niezwyciężone. Minęłam opustoszałe domy, dawniej zamieszkiwane przez robotników nieczynnej już dziś elektrowni. I pensjonat nad pięknym jeziorem. Dotarłam do schroniska w Grandas de Salime. Hospitallera mówiła tylko po hiszpańsku. Wyjaśniała mi coś zawile. Nie mogłam jej zrozumieć. Przywołała nastolatka. Tłumaczył na angielski.
— Mama mówi, że nie możesz tu spać, bo nie mamy już miejsca. Jeśli chcesz, zaprowadzę cię do polideportivo. Tam nocują wszyscy, dla których u nas nie wystarczy miejsca. Aha, możesz tutaj się umyć. To kosztuje dwa euro.

Miasteczko szykowało się do fiesty. Na ulicach rozstawiono sprzęt nagłaśniający, porozwieszano lampiony, balony, kolorowe napisy i ozdoby. W polideportivo (hali sportowej) już trwał festyn dla dzieci. Na środku hali pysznił się olbrzymi dmuchany zamek–zjeżdżalnia, a obok tor przeszkód, stoliki do różnych konkursów, malowania twarzy, skręcania balonowych zwierzątek. Dziecięcy śmiech i rozmowy mieszały się z dźwiękami głośnej muzyki. A na tyłach hali, na kamiennych stopniach, rozkładali swoje śpiwory pielgrzymi. Kilkadziesiąt osób. Rozpoznałam wśród nich Gerrita i jego belgijskich przyjaciół. Włoska młodzież, wędrująca z opiekunami, rozkładała obok namioty.

Poszliśmy coś zjeść całą grupą. Próbowaliśmy usiąść w kilku miejscach. Ze wszystkich nas wypraszano, tłumacząc wszędzie w ten sam sposób:
— Dziś miasteczko świętuje. Przyjechało wielu gości. Na co dzień mieszkają daleko stąd. Zjeżdżają się tutaj tylko raz w roku. Rezerwowali miejsca na dzisiejszą kolację kilka miesięcy temu.

Wróciłam do polideportivo głodna. „A jednak zawsze może być gorzej” pomyślałam, wspominając poprzedni wieczór w Berducedo. Położyłam karimatę na kamiennym stopniu. Na niej śpiwór. Założyłam na siebie wszystko, co miałam w plecaku. Pusty plecak podłożyłam pod głowę, a polar pod plecy, bo mimo karimaty było bardzo zimno i twardo. „Raz w życiu trzeba to przeżyć. — pomyślałam, raz po raz przewracając się z boku na bok — Żeby chociaż próbować zrozumieć ludzi, którzy żyją tak na co dzień.”


— Od dziś mamy nowego ucznia w siódmej klasie.– poinformowała mnie dyrektorka szkoły pewnego jesiennego dnia — Ma na imię Danyło. Przyjechał z Ukrainy. Nie mówi po polsku. Pisze cyrylicą. Musisz go nauczyć naszego języka.
Wszedł do sali. Nie odpowiedział na moje powitanie. Usiadł prawie tyłem do mnie.
— Dlaczego jesteś wściekły? — zagaiłam po chwili, bo lubię nazywać rzeczy po imieniu — Nie chciałeś tu przyjeżdżać? Rodzice kazali?
Nie odpowiedział, tylko przyjrzał mi się uważnie. Wyjęłam zeszyt w trzy linie. Napisałam jego imię. Potem poszczególne litery. Powtórzył wszystko bez zarzutu.
— Co chcesz jeszcze napisać? Dom? Kraków? Ukraina?
— Ukraina — przytaknął.

„Tęsknota…. Znam ją bardzo dobrze. Nie pozwala się zaaklimatyzować. Zżera od środka. Każe czuć się nieswojo w nowym otoczeniu. Nie doceniać tego, co zastane. Jak ją wyciszyć? Obłaskawić? Utulić?”

— Co lubisz robić?
— Грати в футбол / Grać w piłkę nożną. Cкейтбординг/ Jeździć na deskorolce.
— Jeździsz tutaj? Gdzie?
— Na Arenie.
— A jeździć na łyżwach lubisz? Masz łyżwy?
— У мене є ковзани в Україні. У вас немає зими. / Mam na Ukrainie. Tu nie macie zimy.
— Prawda, — roześmiałam się — zima u nas krótka. Ale będą sztuczne lodowiska, jak zrobi się trochę chłodniej. Powiem ci, jak będą. Powiem, gdzie.

„Może trzeba pokazać, że tu też są ludzie? I żyją tak, jak mogą? Że też mają dusze?”

— Co robiłeś po lekcjach na Ukrainie?
— Я пішов зі своїми колегами на старий металургійний комбінат. Але вони нічого там не виробляють./ Chodziłem z kolegami do starego zakładu metalurgicznego. Ale tam już niczego nie produkują.
— Dlaczego tam było ciekawie? — zapytałam nieco zaskoczona. Spojrzał na mnie z politowaniem. — Dlaczego tam chodziliście? — dopytywałam. Wciąż patrzył z wyrzutem, że niczego nie rozumiem.
— Тому що не було нічого робити? / Bo nie było co robić? — odparł pytająco.

Jestem z innego świata. Zawsze było w nim co robić. Od dziecka mieszkam w dużym mieście. Hałaśliwym, zadymionym, zatłoczonym. Pełnym ludzi, samochodów, kin, teatrów, koncertów, meczów, festiwali i targów. Tu zawsze coś się działo. Często nawet zbyt dużo. Jeśli za czymkolwiek tęskniłam i wciąż tęsknię, to za pustką, spokojem, za nicnierobieniem właśnie. Co prawda, gdy sięgnę pamięcią wstecz, wydobywam stamtąd obrazy pełne ciszy i przestrzeni: kwitnące łąki, dzikie sady, nieużywane lotnisko w środku miasta. Chodziliśmy tam posiedzieć, pogadać, połazić bez celu. Dziś miejskie chaszcze, wśród których moje pokolenie bawiło się w dzieciństwie, odeszły w niepamięć. Teraz wszędzie tylko bloki. Wzdycham czasem do wspomnień. Ale uważałam te westchnienia za przejaw sentymentalizmu starszej pani. A tymczasem przede mną siedział nastolatek. Zbuntowany. Gniewny. Z rozwichrzoną czupryną. I też wzdychał do wspomnień. Choć nie tak bardzo odległych jak moje.

— Ви були в Україні?/ Była pani na Ukrainie?
— Byłam, we Lwowie.
— А в Карпатах?/ A w Karpatach?
— W Karpatach też, ale w polskich.
— У вас є Карпати?/ Wy macie Karpaty?
— Mamy. — rozśmieszyła mnie jego szczerość — Popatrz! — wskazałam na mapę — Karpaty to długie pasmo górskie. Ciągnie się przez kilka państw Europy: Polskę, Czechy, Słowację, Ukrainę, Rumunię. Czy tam w górach było pięknie?
— Mmmm — westchnął tylko. Siedział obok mnie, ale cały zanurzony był w przeszłości. Nie umiał się tu odnaleźć.
— У Кракові є ферма? / Czy w Krakowie jest farma?
— A co byś chciał tam zobaczyć?
— Корів, коней… / Krowy, konie…
— Wiesz, Kraków to duże miasto. Tu nie ma miejsca na konie i krowy. Ale dookoła mamy wsie. Tam jest dużo zwierząt.

Patrzył przez okno. Ale chyba nie widział drzew, które rosną tam od lat, ani bloków, które wyrosły nie tak dawno. Pewnie wciąż miał w uszach szum ukraińskiego wiatru, a przed oczami pola, łąki, jeziora, pastwiska, lasy.

— Za kilka lat, — powiedziałam powoli, ważąc każde słowo — jak będziesz pełnoletni, możesz wrócić na Ukrainę. To będzie wtedy twoja decyzja, nie rodziców. Ale jeśli wrócisz, będziesz już znał dwa języki. A to oznacza, że będziesz mógł więcej. Bo drugi język zawsze wzbogaca. — uśmiechnęłam się do obrazów z przeszłości, które przywołała moja pamięć. — Życie czasem podsuwa nam szansę w dziwny sposób. Nie chcemy takiej. Ale to wciąż jest szansa.



Komentarze

  1. Pierwszego dnia z własnej i nieprzymuszonej woli przeszłam 50 km na francuskim camino. Ledwo żywa doszłam do miejscowości, w której nie było już ani jednego miejsca do spania.
    Sympatyczny pracownik albergi zaproponował, bym spróbowała szczęścia kilka kilometrów dalej , ale ja odpowiedziałam, że prędzej umrę, niż zrobię krok dalej. Chyba nie chciał mieć mnie na sumieniu i zaproponował nocleg u siebie w domu. Na miejscu okazało się, że z jego gościnności skorzystała też inna kobieta.Miałyśmy całe mieszkanie do swojej dyspozycji i to zupełnie gratis.
    Następnego dnia sytuacja się powtórzyła.Zaproponowano mi spanie na betonowej posadzce, w wielkim hangarze. Obok umościł sobie miejsce do spania Duńczyk, a ja z ciężkim sercem zaczęłam rozkładać śpiwór i karimatę. Bolała mnie każda cząsteczka ciała, więc perspektywa leżenia na twardym podłożu nie napawała mnie optymizmem.
    Ale jak to zwykle na camino bywa nie wiadomo dlaczego, wszystko dobrze się układa. Przyszedł Włoch, który jeszcze kilkanaście minut temu był w podobnej sytuacji i zaproponował mi nocleg w swoim pokoju w pensjonacie.
    On ze swoją dziewczyną spał na pięknym łożu, a ja na pojedynczym tapczanie obok (za niewielką opłatą).
    Zażartowałam, że z pewnością maczał w tym palce mój anioł stróż, a on zupełnie serio odpowiedział - "wiesz na camino jest wiele aniołów, które komunikują się między sobą, by pomagać ludziom " :)
    Jeszcze tylko raz miałam problem z noclegiem. W małej miejscowości była tylko jedna alberga (oczywiście zapełniona). Dzięki pomocy młodej Hiszpanki zorganizowano nam spanie w szkolnej szatni, na materacach przyciągniętych z sali gimnastycznej (musiałyśmy tylko poczekać na zakończenie meczu).
    Te moje przygody mogą być dowodem na to, że nie ma co bać się na zapas tego, że nie będziemy mieli gdzie spać. Na camino w jakiś czarowny sposób znajdą się ludzie, którzy gotowi będą nam pomóc.
    Na całe 800 km, które przeszłam spotkałam tylko jednego niefajnego Hiszpana i uroniłam cztery łzy.
    Ale chyba na tak długą trasę, to nie jest zbyt dużo ? :)

    Anna P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty