63. Ruta de los Hospitales, czyli o zachwycie

- Weź więcej jedzenia – powiedziała Herminia, wyciągając do mnie rękę z boccadillo de jamon. – Masz przed sobą dwadzieścia kilometrów w górach, bez sklepów i barów.
- Ale ja idę do Pola de Allande. Po drodze będą i sklepy i bary.

Pożegnałam się z Herminią, dziękując za serdeczne przyjęcie. Bo nie codziennie na Camino przyjmowano mnie tak ciepło, jak tam. Ugoszczono. Nakarmiono. Pozwolono się umyć w eleganckiej łazience i wyspać w czystym, pachnącym łóżku. Nie wszędzie załoga uśmiechała się do pielgrzymów, dając im odczuć, że są mile widziani. Dłuższą chwilę patrzyłam na Casa Herminia, chcąc zachować te wspomnienia we wdzięcznej pamięci.
Dzień był pogodny. Słońce wschodziło powoli. Doszłam do rozwidlenia dróg. Usiadłam obok słupka, bo coś mi kazało jeszcze się zastanowić, dokąd pójść dalej. I wtedy szybkim krokiem nadszedł młody chłopak. Nie poszedł w górę, więc zapytałam:
- Nie idziesz na Ruta de los Hospitales, tylko do Pola de Allande?
- Są dwie drogi? – odparł wyraźnie zdumiony. – A dokąd jest ta druga?
Opowiedziałam mu o Drodze Starych Szpitali. Że pielgrzymi przemierzali ją od średniowiecza. Że są tam ruiny pierwszych schronisk. Że w górach jest bardzo pięknie.
- Wiesz, góry, cisza i ty. – zakończyłam rozmarzona.
- Super! – zawołał radośnie – Dlaczego się wahasz?
- Powiadają, że może być niebezpiecznie. Mgła, deszcz, silny wiatr. Można zgubić drogę. Albo nie mieć wystarczająco siły, żeby przejść te dwadzieścia kilometrów. Choć w sumie, to ja od lat wędruję, a na Camino jestem siódmy raz. – przerwałam, bo dla mnie samej zabrzmiało to wszystko nieco niedorzecznie.
- Siódmy raz na Camino i zastanawiasz się, czy iść? – prawie wykrzyknął i spojrzał na mnie z wyrzutem – Ja idę. I to jest też twoja droga.

„Słusznie!” – pomyślałam i ruszyłam w górę. Miałam w plecaku dwie gruszki, dwie paraguaye, pół litra wody i garść Mieszanki studenckiej. „Wystarczy. Nie muszę jeść więcej. Reszta będzie wieczorem.” Po obu stronach ścieżki rosły wrzosy. Ogromne liliowe dywany. Uwijały się nad nimi stada motyli i pszczół. Wyszłam na wierzchołek. Dalej ścieżka prowadziła grzbietem. Chmury, przesuwane przez wiatr, zbliżały się dość szybko, zasłaniając już pobliskie szczyty. Zaczynało kropić. Wiatr stawał się coraz silniejszy. Z trudem ubrałam poncho. Głośno łopotało na wietrze. Krowy, pasące się nieopodal, przyglądały mi się nieco wystraszone. Chmury były coraz bliżej. „No, to mnie teraz sponiewiera! – pomyślałam z przerażeniem. – Za zuchwalstwo. Za zbytni optymizm. Za przekonanie, że wszystko mi się musi udać. Za ….” „Przestań!” – przerwał moje jęczenia świat: na niebie pojawiła się tęcza. Jej barwy z chwili na chwilę stawały się coraz bardziej intensywne. Stanęłam, nie mogąc oderwać od niej oczu. A potem ruszyłam dalej z wdzięcznością w sercu. Wiatr przesuwał chmury tak, że odsłaniały moją drogę. Wciąż zakrywały wierzchołki gór, ale były zawsze o jeden szczyt przede mną. Dookoła góry, góry,  góry. Porośnięte tylko wrzosem, trawą i żarnowcem. A na zboczach dzikie konie i krowy. Wśród górskiej ciszy dźwięk ich dzwonków był jedynym odgłosem.

Usiadłam na trawie. Zdjęłam buty. Wyciągnęłam nogi. A potem zjadłam pielgrzymi posiłek: owoce i orzechy. Siedziałam tak dobre pół godziny.  Wsłuchując się w ciszę. Wpatrując się w piękno.

- Gdzie byliście? – zapytałam parę pielgrzymów, którzy pojawili się obok mnie. Minęłam ich kilka godzin wcześniej, a potem mi zniknęli.
- Wiesz, my jesteśmy z Włoch, Valentina i Gaspare  – przedstawili się – Zrobiliśmy sobie sjestę. Spaliśmy na górskim grzbiecie. Baaardzo relaksujące!

Weszliśmy razem do Berducedo. Słońce powoli schodziło coraz niżej. Wszystkie miejsca w schroniskach okazały się zajęte. Doszliśmy do żółtego domu na skraju wioski, gdzie widniał napis „noclegi dla pielgrzymów”.
- Wszystko zajęte. – rzucił przez ramię młody chłopak – Ale poczekajcie – dodał, jakby od niechcenia – Coś wam pokażę.
Otworzył drzwi drewnianego budynku. Naszym oczom ukazało się wnętrze warsztatu, zastawione różnymi starociami. Stał tam stół z powyłamywanymi nogami, rzeźbione zagłówki łóżka, krzesła z urwanymi siedzeniami, fotel bez oparcia, stół do ping ponga, zdezelowany rower, witrynka bez kilku półek, deski, kołki, stołki, rurki, blaty. Po kątach zwieszały się ogromne pajęczyny. A na środku tego majdanu ustawione były trzy łoża, sklecone naprędce z różnych znalezisk. I przykryte pościelą.
- Możecie tu spać. – powiedział chłopak triumfalnie. - Dwadzieścia euro od osoby.
- Dwadzieścia?! – jęknął zdumiony Gaspare. – To za dużo. My tego nie bierzemy.
- Wiesz, jest drogo, bo nie masz już innej możliwości. – odparł z niezwykłą szczerością właściciel.
Byłam krańcowo wyczerpana. Nie miałabym siły iść dalej. A ten warsztat jawił się jako ostatnia szansa na spędzenie nocy pod dachem.
- Jeśli zostajesz – zwrócił się do mnie gospodarz – to dla ciebie piętnaście.
- Zostaję. – odparłam. Nie wiedział, że dałabym nawet dwadzieścia.
Umyłam się w dawno niesprzątanej łazience. Rozłożyłam swoje rzeczy na prowizorycznym łóżku. Wystawiłam buty na zewnątrz. Rozwiesiłam przepraną bieliznę na szczątkach sznurka, wiszącego na podwórzu. Po chwili wrócili Włosi.
- Oj, poparzyłaś nogi! – zawołała Valentina, przyglądając się z troską purpurowej skórze na moich łydkach.
- Tak, zapomniałam się posmarować. Tak jest zawsze, gdy coś mnie zafrapuje. Po prostu, w górach było zbyt pięknie.
- Mam coś dla ciebie – powiedział chłopak z warsztatu, przynosząc z głębi domu piankę po goleniu – Łagodzi podrażnienia. Będzie dobra na twoją skórę. – dodał i znów zniknął w sieni.

- Czy mogę spać tu z wami? – zapytał ciemnowłosy, może-czterdziestoletni mężczyzna, stając nagle w drzwiach naszej noclegowni. – Mam na imię Günter. – dodał z wyraźnie niemieckim akcentem i uśmiechnął się szeroko.
- Chyba nie ma już miejsca. – odparłam, delikatnie rozprowadzając piankę na spalonych łydkach - Ale zapytaj lepiej właściciela.
- Nie szkodzi. Mogę spać na ziemi. – odrzekł z przekonaniem. Wrzucił swój bagaż do warsztatu i poszedł pertraktować z gospodarzem. Wrócił, trzymając w ręku stary leżak, który miał mu zastąpić łóżko.

- Zakochałaś się kiedyś na Camino? – zapytał podczas kolacji, patrząc na mnie zamglonym wzrokiem. Po drugiej stronie stołu Valentina i Gaspare przytuleni wpatrywali się w gwiazdy. Zachęcony sytuacją Günter, wyraźnie szukał we mnie bardziej-niż-bratniej duszy.
- Nie, bo to nie jest tutaj moim celem. – odpowiedziałam zdecydowanie.
- Moim też nie. Ale to się może zdarzyć całkiem nieoczekiwanie. Kiedyś, na Camino del Norte, się zakochałem. I byłem w związku przez siedem lat.
- Ona była Niemką?
- Nie, Austriaczką.
- Więc mieliście przynajmniej wspólny język.

Wracaliśmy wiejską drogą. Pełną dziur i kałuż. Okna mijanych domów były nieoświetlone. Wieś usypiała w ciszy. Wędrowaliśmy w świetle księżyca. Günter pochylał się nade mną, wypowiadając poszczególne słowa szeptem. Z dużym zaangażowaniem. „Może gdyby był starszy…?" - przemknęło mi przez myśl, gdy odsunęłam się dyskretnie, żeby zwiększyć dystans. "I oczywiście, gdyby nie był Niemcem…?" Słuchałam nieuważnie jego angielskiej opowieści o niemiecko - austriackim związku. "Ale w ogóle, co to za pomysł, żeby mnie tutaj małolaty podrywały! W dodatku na jakieś stare kawałki." - podsumowałam w myślach i czmychnęłam do brudnego warsztatu.

„Ech, chyba już gorzej być nie może!” - pomyślałam, ostrożnie wsuwając się do śpiwora, żeby nie dotknąć wilgotnego prześcieradła. "Cóż, widać każde piękno ma swoją cenę." Przyjemne ciepło powoli rozlewało się po moim ciele. „Ale i tak było warto!”


Komentarze

Popularne posty