61. Pęk kluczy i dźwięki karylionów, czyli o miejscach - nie zawsze -magicznych

Spojrzałam na komodę. Leżały na niej klucze. Duży pęk. Wzięłam je do ręki. Pęk kluczy Taty, nieużywanych od dawna. Do jakich miejsc pozwalały wejść? Przyjrzałam im się uważnie. Miały kolorowe nakładki. Żółte, zielone, niebieskie, czerwone, różowe, białe. Klucze do mieszkania, piwnicy, suszarni, wózkowni, skrzynki na listy, domku na wsi, schowka na narzędzia, pompy wodnej, furtki, bramki z tyłu ogrodu. Tajemnych miejsc, ważnych dla właściciela.  Zawsze nosił je w kieszeni. Dziwiłam się, że jest ich tak dużo. Ale nie lubił wypinać z pęku niczego. Choć na co dzień wszystkie nie były mu potrzebne. Trzymał całe swoje życie w kieszeni kamizelki.


Mówi się, że koty przywiązują się do miejsc. Nie mam kota, więc nie wiem.  Ale może ludzie też tak mają? Ja w każdym razie z pewnością tak mam. Przywiązuję się. Rozsiadam. Może niepotrzebnie? Może ze szkodą? Bo trudno mi się przenosić. Ale się przywiązuję.


Letni domek moich rodziców na wsi. W Beskidzie Makowskim. Na zboczu. Spędzaliśmy tam każde wakacje. Przez kilkanaście lat. Moje dzieci to uwielbiały. Miały tam kontakt z dużą, wielopokoleniową rodziną. Czekały na kolejne wakacje już od początku września. Miałyśmy pokoik na poddaszu. Z okien widać było góry, domy, pola i lasy.

A to, co się tam działo, było najlepszym sposobem na spędzenie dzieciństwa. Zwłaszcza dla miejskich dzieci.  Zabawy w piasku. Gotowanie magicznych potraw z liści i korzonków. Budowanie szałasów. Podchody. Ogniska z gitarą i ze śpiewem. Wieczory przebierańców. Konkursy dla dzieci i dorosłych. Czytanie książek w deszczowe dni. Gry planszowe. Szycie, haftowanie, koralikowe cudeńka i robótki na drutach. Podwieczorki na trawie. Truskawki prosto z grządki. Wędrówki po górach. Z wózkiem spacerowym. Albo za rękę. Nieśpiesznie. Zbieranie jagód i grzybów. Odpoczynki przy kapliczce. Podglądanie mrówek, ślimaków, wiewiórek, wykradających nasze orzechy i jaszczurek, wygrzewających się na słońcu.

Już tam nie jeżdżę. Zostały wspomnienia. I ciepło, które rozlewa się w sercu, gdy pamięć wyszukuje tamte obrazy.



Są takie miejsca, do których nie chce się wracać. Ale i tak zostają w pamięci.

Wyszłam z pięknej kamienicy, w której mieszkała Zoë. Byłam w Blokzijl, na holenderskiej drodze pielgrzymiej - Jabikspaad. Przywitały mnie dźwięki karylionu. Dla mojego, polskiego ucha wciąż brzmiące egzotycznie. Ale  w Niderlandach, gdzie w XVI wieku skonstruowano instrument, będące częścią tradycji. Szukałam miejsca, gdzie mogę coś zjeść. Restauracja na wprost nie wydawała się nadzwyczajna, ale w oknie siedziała jakaś romantyczna para. To mnie zachęciło.
-Dzień dobry. – przywitałam sędziwego kelnera. -  Mówisz po angielsku?
- O, nie, nie.  – żachnął się i rozejrzał dookoła w poszukiwaniu wsparcia - On mówi. – wskazał nieco młodszego kolegę.
- Zapraszam – uśmiechnął się krzywymi zębami kolega i zaprowadził mnie do stolika.Spojrzałam w menu. Wszystko po holendersku.- Coś wegetariańskiego poproszę.
Wnętrze śmierdziało starocią, zużyciem, kurzem i czym tam jeszcze? Kelner nalał wino do kieliszka i oddalił się w stronę kuchni.
- My life is brilliant. My love is pure.– rozległo się nagle z głośnika. - I saw an angel. Of that I'm sure.- ciągnął swoją śpiewaną opowieść James Blunt. Rozejrzałam się dookoła. Zostałam sama. W ciemnej sali o ponurym, niderlandzkim wystroju. - You’re beautiful. You’re beautiful. You’re beautiful. It’s true – śpiewał z emfazą wysoki głos. Spojrzałam przez okno. Na jachtach, stojących w porcie, trwał wieczorny obrządek. Słońce powoli zachodziło. Po dłuższej chwili wrócił kelner, wnosząc dostojnie moje danie na dużym talerzu. Sałatkę. Chyba  ze wszystkiego, co było możliwe. Pomidor, ogórek słodki i kiszony, cebula surowa i marynowana, czerwona sałata dębowa, cykoria, oliwki, wędzona makrela, solony łosoś, jajko, kapary, marynowany burak, szczypiorek, sos majonezowy i tosty. Ktoś w kuchni bardzo się starał. Jadłam powoli, rozmyślając, jakim cudem uchowało się takie miejsce. To równie zadziwiające, jak przetrwanie sklepu Społem obok mojego domu. Z lastriko na podłodze, regałami pamiętającymi czasy PRL-u i ekspedientkami w staromodnych fartuszkach i tiulowych czepkach, obsługującymi klientów w zwolnionym tempie.- But it's time to face the truth, I will never be with you – brzmiały ostatnie słowa piosenki. Wyszłam.  W powietrzu unosił się portowy zapach. Zrobiło się chłodniej. Pasażerowie jachtów skończyli już wieczorną krzątaninę i odpoczywali na pokładach, okryci ciepłymi pledami. Ciszę wypełniały dźwięki karylionu.



Kiedy wybieram miejsce pracy, lubię tam najpierw pójść i trochę posiedzieć. Ono samo mówi mi, czy się wzajemnie polubimy. Bywały miejsca, w których pracowałam z przyjemnością, z sentymentu dla nich samych. Krakowskie stare kamienice - gimnazjum na Wąskiej i zakład dla dzieci afatycznych przy Mikołajskiej. Szkoła medyczna w szczecińskim pałacyku. Prywatna uczelnia w bardzo ładnie zaadaptowanej pofabrycznej przestrzeni we Wrocławiu.  Miejsca, które dawały radość. Piękne same w sobie.


Ale bywało i tak, że zostałam gdzieś na długo, choć pierwsze wrażenie mówiło mi : „uciekaj!”. Nie rozsiadałam się. Przycupnęłam tylko na brzeżku. I trwałam tak latami. W każdej chwili gotowa, żeby wstać i odejść. Ale przecież wciąż nie odchodziłam.


Szkoła dla niesłyszących.  Kiedy tam zaszłam po raz pierwszy, śmierdziało moczem (a może czymś innym, ale niezachęcającym). Przerażony głos wewnętrzny wołał: to nie dla ciebie! Nie posłuchałam. Przecież byłam surdopedagogiem. A gdzie miałby pracować surdopedagog, jeśli nie w szkole dla niesłyszących? Jedynej zresztą w województwie. Złym przeczuciom nakazałam milczenie.


„To ciekawe - napisałam po latach w liście do Łucji - Twoje wspomnienia stamtąd zawsze mają w sobie tylko cień dramatyzmu. Jest wyczuwalne, że coś było nie tak ("czuliśmy się oboje jakoś nieswojo..."), ale dajesz to do zrozumienia delikatnie.
U mnie wszystko takie drapieżne. Ja się tam zawsze czułam bardzo podle i każdą cząstką siebie walczyłam o to, żeby przetrwać, żeby nie ulec jakiejś wszechogarniającej bezsilności, bezczynności, otępieniu. Żeby zachować chęć do robienia czegoś sensownego.
Pamiętam taki sen z czasów, kiedy Karbowy prześladowała mnie najbardziej. I na jawie miałam wrażenie, że już dłużej nie wytrzymam. Wtedy pojawił się ten sen. Stoimy w pokoju nauczycielskim i ona na mnie o coś tam wrzeszczy (a potrafiła się niewybrednie wydrzeć o byle co). Ja na to, bardzo zdenerwowana, biorę dziennik w obie ręce i tłukę ją po głowie, skandując w rytm uderzeń: "I nigdy więcej nie drzyj się na mnie!". Obudziłam się i nie mogłam przestać się śmiać. Poczułam wyraźną ulgę. Wiem, że to sztubackie, ale zagrania naszej dyrekcji były grubiańskie i bardzo niszczące, a ja nie umiałam sobie z nimi poradzić przez lata.
Może ja Ci ten dziennik z mojego snu jakoś prześlę? To naprawdę załatwia sprawę na długi czas. Miernoty przestają się szarogęsić.
Twoje zapiski działają na mnie terapeutycznie. To wielka ulga: czytać i wiedzieć, że wszystkie wydumane problemy, które tworzyły tamte okropne kobiety, są już poza mną. Nawet, jeśli mam teraz problemy znacznie większe i prawdziwe. A może tym bardziej. Tamte były jak tytułowa postać z dziecięcej zabawy mojej Mamy - "Boicie się Czarnego Luda?" Tytułowy Czarny Lud jawił się jako ktoś straszny. Ale wystarczało samo jego imię, żeby wokół wywołać popłoch. Przecież nikt go nigdy nie widział.”



- Lubię z tobą rozmawiać. – powiedziała Helena podczas przerwy w krakowskiej szkole - To są takie prawdziwe rozmowy. O życiu. Ty po prostu jesteś jakaś inna. Jak się taka uchowałaś?
- Sama nie wiem. Może po prostu przeszłam kiedyś przez piekło, więc teraz wszystko inne jest rajem. Doceniam. Ludzi, miejsca, sytuacje. To wiele upraszcza. Pozwala być zwyczajnym. Prawdziwym.
- Hm,… ale jakaś niezwyczajna ta twoja zwyczajność.



Komentarze

  1. Weszłam na stronę, bo kiedy widzę napis "buen camino" od razu reaguję...
    Pieknie piszesz , a zdjęcia dodają niesamowitego uroku. Nie szłam przez Niderlandy, więc z przyjemnością pooglądałam.
    Buen camino, gdziekolwiek jesteś

    OdpowiedzUsuń
  2. Też jestem nauczycielką :) Każdy ma taką "Karbową" w swej "karierze" zawodowej.... Twój sen po prostu piękny!!!!!! Mam taką grupę przyjaciółek, z którą od 13 lat jeździmy do Stróży( czy to tez Beskid Makowski??-- góra Chełm) i przez pierwsze 7 lat były takie "gorzkie żale" na temat naszej "Karbowej" o imieniu Jolka :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję :) Tym razem siedzę w domu z zapaleniem nerwu łokciowego i unieruchomioną prawą ręką. Leczę się maściami i wspomnieniami. I jeszcze dobrymi słowami Gości tego bloga. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Góra Chełm i Stróża? Tak, znam. To też moje ulubione rejony. Niech Wam się tam dobrze bywa! :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Zyczę zdrowia zatem !
    Zyczę i Tobie i sobie, po po złamaniu kręgosłupa, po 4-ch m-cach w gorsecie - nareszcie mogą się poruszać samodzielnie...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty