59. José el Peregrino, czyli co jest naprawdę święte

- Zawołam José. – powiedział właściciel schroniska w Ziortza Beitia, zapraszając Silvię i mnie do ogródka - Pomaga nam przyjmować pielgrzymów. On też kiedyś wędrował po Camino. I nie tylko. Zresztą, same go zapytajcie.
Po chwili obok nas pojawił się niewysoki mężczyzna. W niebieskim tiszercie, kraciastych bermudach i białych kroksach.
- Jestem José. – uśmiechał się szeroko - Podaję tu posiłki. Pomagam w kuchni. Sprzątam. W zamian mam tu swój pokój, jedzenie i ubranie.
Odsunął krzesło i przysiadł się do nas. Miał głębokie zmarszczki na czole i wokół oczu, duży nos i szpakowate włosy.
- Dawniej też byłem pielgrzymem. – rozpoczął swoją opowieść -  Wędrowałem przez dziesięć lat. Przeszedłem dziewięćdziesiąt  tysięcy kilometrów. Dotarłem do wielu sanktuariów na świecie. Byłem w Santiago de Compostela, Rzymie, Fatimie, Jerozolimie. I w polskiej Częstochowie. – dodał, spoglądając na mnie radośnie - W wielu świątyniach chrześcijańskich, żydowskich, buddyjskich, muzułmańskich. – wyliczał z entuzjazmem - W Iraku, Indiach, Nepalu, Chinach, Kazachstanie, Rosji, Kanadzie, Meksyku, Ekwadorze, Brazylii i Chile. Z Syberii przeprawiłem się przez Cieśninę Beringa, gdy była zamarznięta, żeby dostać się na Alaskę.
Słońce powoli zachodziło. Zrobiło się chłodniej. Potarłam dłońmi ramiona. Jose wciąż miał na sobie tylko T-shirt i bermudy.
- Raz było lepiej, a raz gorzej – ciągnął opowieść. – Żyłem  dzięki dobroczynności. Bywałem chory. Czasem spałem w polu albo w lesie. Raz postrzelili mnie w nogę, bo robiłem zdjęcia w strefie wojskowej. – odpłynął myślą gdzieś daleko, ale po chwili wrócił do nas z uśmiechem. – Bywało też pięknie. Ludzie zazwyczaj traktowali mnie bardzo dobrze. Byli gościnni. Obdarowywali mnie tym, co mieli. Widziałem wschód słońca w Tybecie. I na Syberii. Byłem w wielkim meczecie w Mekce. I we wszystkich świątyniach Izraela i Palestyny. Odwiedziłem papieża i dalajlamę.
- A dlaczego właściwie wyruszyłeś na Camino? I to na tak długi czas? – zapytałam.
- Z wdzięczności. Byłem marynarzem. Pływaliśmy po Morzu Północnym, łowiąc dorsze. Pewnego dnia nasz statek pokonała ogromna fala, osiągająca piętnaście metrów wysokości. Z całej załogi ocalałem tylko ja. Gdy pływałem przez parę godzin, trzymając się resztek drewna i trupów, przyrzekłem Virgen del Carmen, patronce marynarzy, że pójdę do wszystkich świątyń na świecie, jeśli tylko mnie uratuje. Po chwili przyleciał śmigłowiec.
- Niesamowite! – westchnęłam, powtarzając sobie w myślach to, co usłyszałam, żeby lepiej zapamiętać i zrozumieć  – Jesteś ekumenicznym pielgrzymem. – dodałam z podziwem.
- Wiesz, Bóg jest jeden.


Wiele lat temu przyjaźniłam się z Aśką. Była ewangeliczką (a potem żoną pastora). Spędzałyśmy razem sporo czasu. Ona modliła się z nami na różańcu. Ja brałam udział w nabożeństwach ewangelickich (m.in. w uroczystości z okazji urodzin Marcina Lutra). Rozmawiałyśmy o tym, co nas łączy. Bo zgodnie stwierdziłyśmy, że na to, co mogłoby nas podzielić, po prostu szkoda czasu.
- Bóg stworzył nas do radości.- mawiała -  Jeśli nie odnajdujemy jej w życiu, to nasza wiara nie ma sensu. Pewnie i życie wtedy sensu nie ma.
Powtarzałam sobie te słowa wiele razy. Gdy radość znikała, wiedziałam, że trzeba jej szukać.



- Zaprowadzę cię w niezwykłe miejsce. Jestem ciekawa, czy ci się spodoba. – powiedziała Fenna. Wędrowałyśmy uliczkami Utrechtu. Pokazywała mi ślady pielgrzymiej przeszłości tego miasta - miejsca związane ze świętym Jakubem i ludźmi, wędrującymi od wieków jego drogą. (- Jestem niewierząca – podkreślała wielokrotnie – ale fascynuje mnie idea pielgrzymowania. Dlatego wspieram ludzi, którzy wyruszają na Jabikspaad. Dlatego też prowadzę stronę o tej drodze.) Spodziewałam się  zatem kolejnej opowieści o Santiago.
Budynek z zewnątrz wyglądał na mieszkalny. Tylko napis „Maria minor” mógł nieco zastanawiać. Weszłyśmy do środka. Z gotyckiego sklepienia zwieszały się piękne żyrandole. Ich światło odbijało się w półokrągłych oknach umieszczonych tuż pod sklepieniem. Tam, gdzie dawniej był chór, na balkonie udekorowanym drewnianą balustradą, wciąż pyszniły się organy. Figury świętych i aniołków spoglądały z wysoka na przybyszów, siedzących wokół stolików barowych. Obok beczek z piwem. Byłyśmy w Cafe Olivier. Jednej z największych atrakcji Utrechtu.

Kościół Maria Minor został zbudowany w XVII wieku jako ukryty kościół (w czasach reformacji, katolicy w Holandii spotykali się potajemnie i budowali ukryte kościoły, często wewnątrz innych budynków), dlatego umieszczono go za mieszkalną fasadą. Był użytkowany do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jednak jego utrzymanie okazało się zbyt kosztowne. Żeby zatem nie popadł w ruinę,  podjęto decyzję o jego sprzedaży.

- Uwielbiam to miejsce. Tutejsza atmosfera jest niepowtarzalna! – zachwycała się Fenna - Odbywają się tu koncerty muzyki klasycznej. Akustyka nie ma sobie równych! (Czemu mnie to nie dziwi? – pomyślałam z przekąsem) -  Podziwiam projektantów, że umieli ze swoim pomysłem tak wtopić się w ten kościół. Tak wspaniale wymodelować to wnętrze. Stworzyć nowe znaczenie wszystkiego, co tu zastali.

Siedziałam nad kieliszkiem wina i zastanawiałam się, czy mnie też to urzeka. Figury Marii i Jezusa stały majestatycznie. Wysoko nad drzwiami. (Jedne drzwi opisano „Toiletten”.) Pod nimi stoły i biesiadujący ludzie. Rozgadani, roześmiani, rozbawieni. Spotkaniem, piwem, smacznym jedzeniem.

Patrzyłam na to wszystko oczami dziewczyny z Polski. Z kraju, gdzie kościoły bywają tylko miejscami sakralnymi. Gdzie figury świętych traktujemy z pietyzmem. Dbamy o nie. Stawiamy na ołtarzach. Nosimy w procesjach. Modlimy się do nich.



- Odnoszę wrażenie, że szacunek dla symboli religijnych nie jest w tym kraju rzeczą oczywistą. Jak sobie tu radzicie?  – zapytałam Danielle. Siedziałyśmy pod ogromnym parasolem wraz z jej mężem i nastoletnimi córkami. Z katolicką rodziną, mieszkającą pośród protestanckiej większości.
- To pewnie kwestia przyzwyczajenia. – odpowiedziała Danielle -  Każdy z nas żyje swoim życiem. Obok siebie mieszkają wyznawcy różnych religii.
– Ale w Holandii możesz być religijna albo nie. – dodał Anton  - Tu nikt ci niczego nie narzuca. Ani nie zabrania.
– To twoja prywatna sprawa. – Danielle spojrzała na mnie przyjaźnie. – Jeśli masz taką potrzebę, to sama szukasz miejsca na spotkanie z Bogiem. Przede wszystkim w swoim wnętrzu.
Był ciepły, lipcowy wieczór. Popijaliśmy domową lemoniadę , przegryzając ciastem drożdżowym. Dookoła unosił się słodki zapach jaśminu. W klatkach harcowały króliki i gołębie. Moja wędrówka po holenderskich drogach dobiegała końca. Za kilka dni w Krakowie zaczynały się Światowe Dni Młodzieży. Obiecałam Mamie, że wrócę i pomogę jej zajmować się pielgrzymami. I czułam, że jestem już gotowa. Zamierzałam ugościć ich przynajmniej tak , jak mnie przyjmowano w tym kraju, gdzie w rozmowie o wartościach wcale nie trzeba powoływać się na religię.



- Camino pozwoliło mi zrozumieć, co jest naprawdę święte. – powiedział Hans. Oparł głowę o fotelowy zagłówek i zaplótł palce rąk. A potem spojrzał na mnie i dodał: - Idę i zachwyca mnie świat, natura, ludzie. I jestem za to wszystko ogromnie wdzięczny. To jest moja rozmowa z Bogiem: zachwyt i wdzięczność.
- I bycie prawdziwym w relacjach z ludźmi. – dodałam, obejmując jego i Hildę ciepłym spojrzeniem.
- Tak, szacunek i miłość.


Komentarze

  1. Przeszłam wiele ścieżek camino, poznałam Jose'...Odbyłam setki, albo i tysiące rozmów na szlaku, ale to Twoje reasume niemal wycisnęlo mi łzy z oczu...
    Cieszę sie, że na to trafiłam..

    OdpowiedzUsuń
  2. Też się cieszę. Dziękuję i pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty