58. Czego właściwie szukasz? czyli o niedosycie

- A czego właściwie szukasz, wędrując tak po różnych drogach? – zapytała  Elżbieta podczas deseru. Siedziała naprzeciwko mnie: elegancka, zadbana, z delikatnym makijażem i efektowną biżuterią zdobiącą jej nadgarstki i dekolt. Była w moim wieku. Przyjechała do Holandii ponad dwadzieścia lat temu. Poznała na własnej skórze problemy emigracji. I tęsknotę za krajem, do którego jednak nie zamierzała wracać. Wychowała syna. Pochowała męża. I nie oczekiwała już zbyt wiele od życia. Przyglądała mi się z lekką ironią. A może tylko z niedowierzaniem?
- Dobre pytanie – odparłam. Miałam na sobie niedoprany t-shirt i wygniecione spodnie z wieloma kieszeniami. Pomyślałam, że już sam kontrast w wyglądzie czyni mnie mało przekonującą.  (- Nie biczuj się tak bez przerwy – szepnęła mi wiele lat temu do ucha Zuza. I ten szept powraca, kiedy oceniam się nieprzyjaźnie).



„Idziesz przez ortodoksyjne protestanckie tereny. –ostrzegała Fenna, opisując trasę, którą miałam przemierzyć tego dnia. - Obowiązują tam bardzo surowe zasady. Z pewnością wszystkie sklepy  będą zamknięte, bo jest niedziela. Poza tym, żadnych barów ani kawiarni. Keerkgarden, gdzie będziesz nocować,  to ogród parafialny, przykościelny. Oni tam prawdopodobnie nie będą dziś nic robić. Pójdą tylko do kościoła, a potem będą siedzieć odświętnie ubrani.”

Przypięłam długie nogawki do spodni. Zastanawiałam się, czy nie należy ubrać bluzy z długim rękawem. Był trzydziestostopniowy  upał. Pot spływał mi po plecach i po nogach.
W miasteczku panował zwykły ruch. Szłam główną ulicą. Na końcu stała kawiarnia, a przed nią mnóstwo stolików i ludzi jedzących lody. Odetchnęłam z ulgą. Po chwili dotarłam do ogrodu i znalazłam numer domu. Zadzwoniłam do drzwi. Słychać było tupot psich łapek i szczekanie. Potem drzwi się otworzyły i stanęła w nich uśmiechnięta kobieta w t-shircie i krótkich spodniach.

- Fenna pisała, że to bardzo ortodoksyjne tereny. A Keerkgarden w szczególności. – skomentowałam  moją zaskoczoną minę, przywitawszy się z gospodarzami.
- Może kiedyś tak było. – odparła Imke - Ale teraz mieszkają tu różni ludzie. My odkupiliśmy ten domek. Nie jesteśmy religijni.  – przyznała, spoglądając na mnie uważnie - Poza tym, jesteśmy z Amsterdamu. – dodała, jakby to stwierdzenie wyjaśniało wszystko.

- Chcesz wyprać swoje rzeczy  w pralce? – rzuciła przez ramię, wyjmując lemoniadę z lodówki.
– Pewnie, że chcę. – odparłam prawdziwie wzruszona tą propozycją. Wędrowałam  już od trzech tygodni, przepierając ręcznie bardziej sponiewierane części garderoby. Miały od tego niezbyt kuszący zapach.
- Zanieś na dół, do pralni. Steven wypierze, bo on jest laundry expert.

Usiadłyśmy na tarasie. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi.  Po ogrodzie biegały z głośnym ujadaniem dwa bassety gryfońskie, Sara i Sues. Radosne, wszędobylskie, kudłate.
- Polują na myszy. – zaśmiała się Imke.
- Czy Sues ma problemy ze stawami? Biega wolniej, ostrożniej. Jest nieco sztywna w ruchach.
- Rzeczywiście, ma. Jesteś dobrą obserwatorką. Siedzisz tu przecież dopiero chwilę.
- Lubię obserwować świat. Tworzę sobie potem całe historie. I opisuję je na blogu. – odrzekłam, a moje spojrzenie zawisło na ogrodowych sznurkach. -  Ojej, powinnam przecież rozwiesić pranie!
- Steven już to zrobił.
- Wieszał moją bieliznę? - jęknęłam zawstydzona.
- Wiesz, on ma sześćdziesiąt lat. Z pewnością nie był niczym zaskoczony. Steven, byłeś?
- Absolutnie nie. – odparł, jak gdyby nigdy nic, Steven, przewracając steki na drugą stronę. Siedział na pieńku przy ceglanym grillu, przysłuchując się naszej rozmowie. - Wolisz mniej czy bardziej wypieczone?
– Bardziej – odrzekłam, wciąż nieco zakłopotana. - Czym się zajmujecie na co dzień?
– Steve jest weterynarzem. -  odparła Imke, głaszcząc Sues, która usadowiła się pod jej nogami.  - O piątej rano zaczyna pracę w rzeźni, gdzie bada krowy i świnie przed ubojem. Wiem, to okropne, ale jednak wszyscy jemy mięso.  – dodała w odpowiedzi na moją przerażoną minę – A popołudniami prowadzimy wspólnie gabinet dla małych zwierząt.
- Lubicie zwierzęta?
- Bardzo. Przeprowadziliśmy się na wieś, żeby psy miały gdzie biegać. Mamy też konika. W mieście to było niemożliwe.
Weszłam do pokoju w podziemnej części domku w Keerkgarden. Światło z marokańskich lamp malowało na  ścianach ażurowe wzory. Spojrzałam w lustro. Uśmiechnęły się do mnie szaroniebieskie oczy dojrzałej kobiety. Nieśmiało. Może trochę niepewnie. Jakby wciąż szukała potwierdzenia samej siebie. (Dlaczego jesteś za grzeczna? - zapytała jakiś czas temu Kasia, a ja nie umiałam jej odpowiedzieć).  Jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że jej myśli, uczucia, marzenia, działania są OK. Jeśli tylko pozostaje w zgodzie z samą sobą. Kobiety nie walczącej już prawie z nikim. Ani z niczym. (- A ta buda tam, za ogrodzeniem? Strasznie ci szpeci ogródek. – skwitowała widok z okna Marysia, odwiedzając mnie pewnego jesiennego popołudnia - Weszłabym w nocy do ogrodu sąsiada i rozebrałabym mu tę szopkę. – ucieszyła się ze swojego rozwiązania. Wyobraziłam sobie siebie, skradającą się nocą do ogrodu sąsiada.  – E, chyba nie. – odparłam nieco rozbawiona  – Nie lubię walki. Zasadziłam tam krzew. W lecie mam zieloną ścianę, a szopka chowa się za liśćmi.) I była w tych oczach ciekawość świata. I ludzi. Napotykanych, obserwowanych, doświadczanych.



- Boisz się. – zapytała Imke, gdy następnego ranka mknęłyśmy przez las dwukółką, ciągniętą przez konika rasy angielskiej o imieniu Bantje.
- Nie. Gdy mi zaproponowałaś przejażdżkę konną, myślałam, że chcesz mnie posadzić na koniu.
- Tak od razu? Przy pierwszym kontakcie ze zwierzęciem? To nie byłby dobry pomysł.
- Też tak pomyślałam. Ale w końcu doszłam do wniosku, że to twój koń, więc ty się na tym znasz.
- Jesteś dzielniejsza niż myślałam.
- Zaufałam ci. To wszystko.

Zajechałyśmy przed stajnię. Imke wyprzęgała Bantjego, rozmawiając z Rubenem, właścicielem stadniny o jego wakacyjnych podróżach do Norwegii.

- Idziesz sama? – zapytał po chwili Ruben, przyglądając mi się z zainteresowaniem  - Ale nie samotna? – dorzucił nieco zaczepnie.
- Bardzo lubię tę samotność. Też kiedyś spróbuj! – odparłam, wiedząc już, że zwykle podróżuje z rodziną.
- Biorę czasem konie i idę z nimi do lasu. To jest moja chwila samotności. Też bardzo ją lubię.
- Chodzisz w tych butach wszędzie? – spojrzałam na jego drewniane, holenderskie chodaki.
- Tak. Są super!
- Nie są zbyt twarde? I nie wywracasz się w nich? Nie zawadzasz tymi czubami?
- Nie. To kwestia przyzwyczajenia. Kiedyś ścigałem się z gościem w adidasach. Biegliśmy. Ja wygrałem.



Żar lał się z nieba. Dotarłam do Austerlitz późnym popołudniem. Dom Hildy i Hansa stał nieco na uboczu. Po obiedzie usiedliśmy w ogrodowym półcieniu. Hans wędruje od lat po różnych trasach Camino i pisze przewodniki po holendersku. Jest znacząca postacią wśród europejskich caminowiczów. Hilde dzielnie mu towarzyszy. Nie zawsze na Camino. Ale przez cały czas w życiu.
- Ktoś mi powiedział, - przypomniałam sobie  w pewnym momencie - że przyjaźń zawarta na Camino jest w istocie tylko pozorna. I bardzo łatwa, bo nie trzeba jej podtrzymywać. Jest tu i teraz. Potem rzadko istnieje. No, może tylko we wspomnieniach. I zapytał, dlaczego nie można tych wszystkich ważnych rozmów prowadzić z przyjaciółmi w kraju. Z tymi, którzy są z nami na co dzień.
- Nie można. – powiedziała z przekonaniem  Hilde. – Bo jesteśmy z nimi za blisko. A wtedy pewnych rzeczy już powiedzieć się nie da. Łatwiej zwierzyć się komuś, kogo spotyka się tylko na chwilę. On, zresztą, widzi nas z zupełnie innej perspektywy. I wydobywa jakieś nowe dobro, którego nikt ze swoich nawet się nie spodziewał.



- Przyjedź kiedyś. Pogadamy. – zaproponowałam przez telefon Bogdanowi. Jest moim kuzynem, misjonarzem. Ostatnie lata spędza w domu księży - seniorów pod Warszawą. Zadzwoniłam, żeby mu powiedzieć o śmierci Taty. Rzadko ze sobą rozmawiamy. W natłoku spraw to, co najważniejsze, czyli kontakty z przyjaciółmi stają się tylko ekskluzywnym dodatkiem do codzienności. Życie przypomina o nich w sytuacjach granicznych.
- Wiesz, mnie tu jest dobrze. – odparł niskim, ciepłym głosem - Mam swój pokoik. Najlepiej śpię we własnym łóżku.  Ja  się stąd nigdzie nie wybieram.
- Może już swoje wyjeździłeś? W końcu tyle lat na misjach: Wybrzeże Kości Słoniowej, Algieria, Szwajcaria. Może zaspokoiłeś swoją ciekawość? Mnie świat nadal przyzywa, wabi, kusi. Wciąż jeszcze czuję niedosyt.


Komentarze

  1. na camino w zasadzie nie ma się co martwić o nocleg, ale jak załatwiasz noclegi idąc przez Europę? chyba nie idziesz w "ciemno "? z Twojego opisu wynika,że Cię oczekują,ergo- wcześniej to ustalasz?

    OdpowiedzUsuń
  2. W Holandii, Belgii(i jeszcze kilku krajach) działa organizacja Vrienden op de Fiets. Jej członkowie (zostałam zapisana do VOP przez Holenderkę, z którą nawiązałam kontakt przez Fb na tydzień przed wyjazdem) udzielają sobie nawzajem noclegów. Zasadą jest, aby przybyć na miejsce pieszo, na rowerze albo kajakiem. Dostaje się pokój, często z własną łazienką oraz śniadanie. Nie jest to opcja bezpłatna, ale tańsza niż w B&B. A warunki super! Holendrzy są bardzo gościnni. Zdecydowałam się na ten wariant po to, żeby ich poznać - jak żyją, jak mieszkają, co jest dla nich ważne. To było całkiem inne Camino. Nie miałam kontaktu z pielgrzymami. Ale odwiedziłam około dwudziestu domów. Każda droga jest inna.
    PS. Dziękuję za Twoje komentarze :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty