56. Wie pan, jaka to radość? czyli o tym, jak zostałam kierowcą

Camino pokazało mi wielokrotnie, że do życia nie potrzeba zbyt wiele. Owszem, rzeczy się przydają. Przecież dzięki nim wszystko staje się wygodniejsze. Ale z wielu z nich mogę korzystać, nawet jeśli nie są moje. (Książki i komputery w bibliotekach. Publiczny transport. Wypożyczalnie sprzętu sportowego i turystycznego.) Dlaczego zatem wciąż jeszcze jest coś, co chciałabym mieć? Czy posiadanie pomaga mi zaspokoić jakieś potrzeby? (bezpieczeństwa? niezależności? rozwoju?) A na ile kłóci się ze, słusznym skądinąd, minimalizmem? Z pewnością, gdy dookoła pełno niedostatku i ubóstwa, istnieje potrzeba wyznaczania sobie granic przyzwoitości w otaczaniu się przedmiotami. Tego nie da się zrobić raz na zawsze. I nikt mnie w tym nie wyręczy.


Zazwyczaj ginę. Nie pamiętam, jak należy trafić. A może nawet pamiętam, ale w przerażeniu albo w pośpiechu  i tak pomylę drogę. Moje córki śmieją się, że wychodząc ze sklepu zawsze skręcam w prawo. Cóż, każdy ma swoje życiowe wyzwania. Moje jest takie: usprawniać mózg w zakresach przez niego nieopanowanych, czyli orientacja, pamięć i myślenie przestrzenne. Dlatego wędruję. Dlatego migam. Dlatego postanowiłam jeździć samochodem.


Nigdy mnie to nie dotyczyło: strefy parkowania, płatne parkingi (ani bezpłatne), zmiany organizacji ruchu, wyprzedaż rocznika, nowości do konserwacji samochodu, ceny opon, zmiany przepisów o ruchu drogowym. To wszystko działo się gdzieś obok mnie.

Rano spoglądałam przez okno i ubierałam odpowiednie ubranie. Na zimę szykowałam solidne buty i grubą, długą kurtkę z kapturem. Wyszukiwałam połączenia tramwajowe albo kolejowe (jeśli tylko były), bo w autobusach  mam chorobę lokomocyjną.


- Może na wiosnę przyjadę do ciebie samochodem. – powiedziałam do Ilony, gdy zaproponowała, żebym ją odwiedziła. - Teraz uczę się jeździć.
- Robisz prawo jazdy?
- Nie, mam od ośmiu lat. Teraz kupiłam samochód. I na nowo uczę się jeździć.
- A czy ty musiałaś kupować nowy? – spytała wyraźnie poirytowana.
- Mam używany. Mnie naprawdę nie było stać na samochód. Nie miałam pracy przez rok. W pewnym sensie, to szczęście, że przeżyłam.
- Ach, to aż tak?


Nie wiadomo, dlaczego w życiu sprawy układają się w takiej właśnie kolejności. Ale trzeba radzić sobie z tym, co jest. Nie miałam pieniędzy, więc wykorzystywałam własne siły tak, jak to było możliwe. Bez samochodu. Znajomi ekolodzy byli ze mnie dumni. Nawet mnie dawali za przykład. Niezasłużenie, bo kwestia pozostawała poza moim wyborem. Ja wręcz miałam czasem dość. Noszenia ciężkich siatek z codziennymi zakupami. Zamawiania transportu do jednego worka zaprawy, żeby załatać dziurę w kominie. Albo do sześciu worków ziemi, które kosztowały trzy razy mniej niż transport. Odwiedzania znajomych na wsi w terminach dostosowanych do planów firm przewozowych. Albo czekania aż ktoś po mnie przyjedzie. Przepraszania wszystkich dookoła, że moje bagaże zajmują za dużo miejsca w autobusie, gdy miałam coś do przewiezienia ze wsi do miasta.
Zawsze chciałam spróbować, jakim będę kierowcą. I czy w ogóle dam radę.



Uczyli mnie mężczyźni. Kilkunastu. Strasznie ich to nudziło.
– Troooooszkę szyyyyybciej proooooszę – mawiał przeciągle pan Gienek i zapadał się w fotel ze znudzenia.
- Niech pani poćwiczy na placu - rzucał niedbale przez ramię pan Zdzisek i wysiadał na, trwającego przynajmniej godzinę, papieroska.
- Proszę zamknąć okno, bo jest przeciąg i ja się przeziębię. – jęczał pan Darek, który jako pierwszy nauczył mnie manewrowania samochodem bez stosowania magicznych sztuczek typu „półtora skrętu kierownicą w lewo, jak pani zobaczy tylny słupek” (nigdy mi to nie wychodziło, więc uchodziłam za tępą kursantkę).
- Pani Beato, tylko bez paniki.  – tłumaczył spokojnie pan Kazimierz, mój ostatni, siedemdziesięcioletni instruktor, który oswoił mnie z myślą, że zostanę kierowcą - Jak pani opanuje nerwy, to wszystko potrafi. Proszę tylko nie wpadać w popłoch.


Z pewnością nie pomagało mi przekonanie, zakodowane gdzieś głęboko, że tylko mężczyźni znają się na prowadzeniu samochodu, a kobietom to nie wychodzi. („Nie warto, żebyś robiła prawo jazdy. Kobiety nie są dobrymi kierowcami. Kierowca musi mieć stalowe nerwy,  więc ty nie będziesz dobrze jeździć. Poza tym, dwóch samochodów i tak nie utrzymamy, a ja ci mojego nie dam.”) Boksowałam się z nim przez wiele lat.


- A właśnie, że zrobię. – rzuciłam pewnego dnia sama do siebie. I schowałam tę myśl „na zaś”. Przez kilka lat dojrzewała w ukryciu.  – Teraz! – oznajmiła w końcu. - Zrób to przed czterdziestką!
Skończyłam kurs. Teorię zdałam bez problemów. Na tyle wystarczyło mi wiary w siebie. Przez siedem lat brałam dodatkowe lekcje jazdy. Wciąż nie byłam przekonana, że umiem wystarczająco. Z tyłu głowy brzęczały wszystkie: nie potrafię, nie dam rady, nie nadaję się, nie warto, to nie dla mnie.
- Niech się pani zapisze na egzamin.  Jak długo można jeździć po placu manewrowym? - rzucił zaczepnie pan Rafał, który przyszedł na zastępstwo za stałego instruktora.
Zdawałam pięć razy. (– Jak pani nie zda w Szczecinie, to w Krakowie tym bardziej. – straszyli w mieście na dalekiej północy.) Zdałam w Krakowie. Za drugim podejściem.


(Ta historia jest długa. Nie wiadomo, dlaczego aż tak długa. I aż tak skomplikowana. Przecież chodziło tylko o jazdę własnym samochodem. I rzecz dzieje się w  państwie europejskim, w XXI wieku, kiedy motoryzacja jest już faktem, a nie odkryciem. A jednak, jeśli za kierownicą ma usiąść kobieta, bywa, że sprawa nieco się komplikuje. Nie zawsze. Tu tak. Zatem może w tej historii było coś więcej? Może to opowieść o dążeniu do niezależności? A tę, chcąc nie chcąc, trzeba wywalczyć najpierw z samą sobą. A potem jeszcze z otoczeniem. I dlatego droga  bywa nieco kręta.)


Gdy zdałam egzamin, zostałam bez pracy. Potrzebowałam wtedy wielu rzeczy. Może samochodu też, ale był na końcu kolejki. Gdy po paru latach nadeszły lepsze czasy, wróciłam do tematu. Oglądałam setki zdjęć i ofert. W komisach i na portalach motoryzacyjnych. Fiaty, garbusy, citroeny, volkswageny, mercedesy, toyoty, skody, ople. Nęciły mnie wszystkie małe samochody. Ale oglądałam je tylko z daleka. Moje marzenie było zbyt nieśmiałe. Wiedziałam, że się na tym nie znam. Na wsparcie rodziny nie miałam co liczyć.


- Wiesz, Beatko, martwimy się twoim pomysłem. – powtarzali rodzice. Pewnie nie po raz pierwszy. Ale zawsze ich wysłuchiwałam. Zupełnie zresztą niepotrzebnie. Wchodzenie w rejon, którego nie znali, napawało ich lękiem, więc ze wszystkich sił starali się mnie zniechęcić. - Mówili w telewizji, - tu następowało uzasadnienie, które powinno było mnie przekonać - że jeśli ktoś nie prowadził samochodu do pięćdziesiątki, to lepiej, żeby już tego nie próbował, bo refleks słabnie. O wypadek nietrudno. A potem ktoś będzie musiał się tobą zajmować. Nie rób tego swoim dzieciom!

Zawsze ulegałam tej złowrogiej wizji rzeczywistości. Odradzili mi w ten sposób kilka ważnych kroków w moim życiu. Bałam się wszystkich okropności, które wyszukiwali, żeby mnie zniechęcić. Bo skąd wziąć pewność, że się nie wydarzą?


A potem poznałam Anię, która kocha jeździć samochodem i ostatnio kupiła bentleya. Iwonkę, która prowadzi sklep motoryzacyjny. I wreszcie Wiolę, która została moim doradcą motoryzacyjnym. I najlepszą instruktorką. Z nimi uwierzyłam, że jednak dam radę.


- To która z pań kupuje samochód? – pytali sprzedający.
- Ja, ale przyjechałam z ekspertką. – odpowiadałam, a oni spoglądali z niedowierzaniem. Do czasu aż Wiola zapytała, dlaczego szyba była wymieniona albo słupek wgnieciony. Wysłuchała problemy z silnikiem albo skrzynią biegów. Zajrzała w każdą szczelinę. Wypatrzyła, wywąchała, wymacała. Wtedy przestawali drwić.

W końcu kupiłyśmy. Mały, czerwony. Nie miał być ani czerwony ani tej marki. Ale zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Usiadłam za kierownicą i wiedziałam, że czekał na mnie.


Wyjeżdżam nim w weekendy, kiedy na drogach jest luźniej. Dopiero teraz spokojnie wszystkiego się uczę. Z pełnym przekonaniem, że warto. I wciąż coś mnie zachwyca. Najpierw to, że daję radę. Że zaczynam rozumieć, o co chodzi w tej maszynie. I że to wszystko tak mądrze skonstruowane. Z prędkością oswajam się powoli. Ale i tak miasto zmniejszyło się z dnia na dzień, a dystanse są o wiele krótsze niż mi się do tej pory wydawało.


 — Widzę, że pani się to coraz bardziej podoba. — powiedział pan Stanisław, spoglądając na mnie zza ogrodzenia, gdy otwierałam bramę wjazdową.
— Tak, lubię jeździć. Wymyślam sobie cele, dokąd mogłabym pojechać. Właściwie, to chciałam tylko sprawdzić, czy się w ogóle nadaję na kierowcę. A teraz… wie pan, jaka to radość?



Komentarze

  1. Pięknie przywołujesz wspomnienia :)
    Przez lata tłumaczyłam sobie, że marzenia są domeną poetów, a logika wskazuje na sens realizacji kolejnych planów.
    Teraz mam z życiem taki układ - wszystkie ostre zakręty już pokonane, nadszedł czas na realizację marzeń. Trwaj chwilo, trwaj :)
    A samochodowo? Kolejne auta kupowałam rozsądnie, ostatnie jest dopełnieniem pewnego zdjęcia z Camino del Norte. W Ribadesella stanęłam koło czarnego lwa oświadczając: takim będę jeździła! I w tamtym momencie życia była to mrzonka w najczystszej postaci. Parę lat później, 2 auta dalej, odgrzebałam to zdjęcie, a czarny mnie wozi :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty