54. Pier i Renske, czyli w niebezpieczeństwie i na karuzeli

- Spotkaliśmy się po pięćdziesięciu latach. Była moją pierwszą miłością. I ostatnią. - powiedział Pier, przytulając Renske. A ona spojrzała na niego z czułością. - Moja żona ciężko zachorowała. I odeszła. – ciągnął dalej niskim głosem, który wibrował w powietrzu. Miał białe włosy, duży nos i oczy o ciepłym spojrzeniu. - Zostałem sam. Byłem zagubiony, pełen smutku i bardzo samotny. Wiedziałem, że Bóg mnie nie zostawi. Prosiłem, żeby mi pomógł się odnaleźć. To trwało dość długo. Bo wciąż tkwiłem w rozpaczy. Pytałem, co mam robić. Pojechałem do Santiago de Compostela (choć jestem protestantem. Ale to święte miejsce, więc dla wszystkich). Pojechałem tam, żeby odnaleźć siebie. By zrozumieć, co dalej. Szukałem odpowiedzi na różnych drogach pielgrzymich. I wtedy spotkałem JĄ. Spotkałem ją na nowo. Znaliśmy się wiele lat wcześniej. Raz ją nawet pocałowałem. To był taki nieśmiały pocałunek (byliśmy wtedy bardzo młodzi).  Ale do dziś go pamiętam.


Usiedliśmy przy stoliku tuż nad kanałem, po którym pływały łodzie pełne roześmianej młodzieży. Zmierzchało. Kelner przyniósł świece. Migotliwe światełka odbijały się w oczach moich rozmówców. Renske otulała Piera spojrzeniem pełnym miłości. A on przez cały czas trzymał ją za rękę i delikatnie głaskał.

- Powiedz mi jak mnie kochasz.
- Powiem.
- Więc?
- Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.


- Moja siostra zapytała „A wiesz, że Pier ma sześcioro dzieci?” Nie wiedziałam. – roześmiała się Renske -  Razem mamy dwadzieścioro czworo wnucząt. Pier ma dziewiętnaścioro.
- Pamiętasz wszystkie imiona? I kto jest czyj? – zapytałam Piera.
- Nie. Czasem pytam: „A ty ktoś jest?” – roześmialiśmy się głośno i szczerze.

Śledziłam ich gesty i spojrzenia. Każdy szczegół. Chciałam nauczyć się ich na pamięć. Zachować ciepło, które mieli w sobie. I między sobą.

- Kiedy ją odnalazłem, zaczęliśmy się spotykać. I szybko zrozumieliśmy, że nasza historia, lata temu przerwana,  teraz dopiero ma ciąg dalszy. Od niedawna mieszkamy razem. A od wczoraj jedziemy przez Jabikspaad. Bo chcę przypomnieć jej Fryzję.
- Tak sobie jedziemy na elektrycznych rowerach, bo już jesteśmy starymi ludźmi.  I mamy nie za dużo siły.- dodała Renske.
- Bardzo romantyczna historia. Uwielbiam takie! – westchnęłam - Zwłaszcza, jeśli są prawdziwe.

- A latem jak mnie kochasz?
- Jak treść lata.
- A jesienią, gdy chmurki i humorki?
- Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.


Przyszła trochę spóźniona. Szybkim krokiem. W czarnym t-shircie i dżinsach. Krótkie, gęste włosy niedbale przeczesała ręką. Czułam, że jej opowieść mnie ucieszy. Że mroczna historia, którą podzieliła się ze mną kilka miesięcy temu, powoli odchodzi w niepamięć. Usiadła pośpiesznie naprzeciwko. W Cafe Filmowa Świt. (Dawniej na dole było kino. Dziś Tesco. A na piętrze kawiarnia z kinową stylizacją. Duży ekran, grube zasłony, projektory. I wygodne fotele. A w nich my dwie, nasze zwierzenia i marzenia.)

- Biegałam codziennie. Chciałam wyrzucić z siebie całą złość, gorycz, rozpacz. Chciałam zapomnieć o latach upokorzeń. Biegałam do utraty tchu. A potem szłam do pobliskiej kawiarni, żeby poczytać gazetę. Szukałam dla siebie miejsca poza domem. (Bo dom już dawno przestał być bezpiecznym schronieniem. ) Nie rozmawiałam z nikim. Chciałam być sama. Choć przecież w głębi duszy pragnęłam, żeby jeszcze kogoś spotkać. Kogoś, kto pokocha mnie naprawdę.  – wyrzucała z siebie jednym tchem. - Raz był deszczowy dzień. Weszłam do kawiarni, ale wszystkie stoliki były zajęte. I wtedy pewien mężczyzna wskazał mi miejsce obok siebie. A potem podał gazetę, którą zawsze czytałam (odłożył ją dla mnie). Wymieniliśmy się numerami telefonów. I poszło jak burza. Czekał na tę chwilę od dwóch lat (Wtedy zobaczył mnie po raz pierwszy.) Czekał aż będę gotowa.

I gdy jajko roztłukujesz ładnie.
Nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.


- Bywało różnie. – powiedziała Mama, przekładając nowsze koszule i swetry Taty do torby. Szykowałyśmy pakunek dla masażysty, który odwiedzał Tatę w ostatnich miesiącach. - Ale pod koniec mówił mi, że mnie kocha. I że mi dziękuje. – powiedziała łamiącym się głosem.
- I pewnie tylko te chwile warto przechowywać w pamięci. – odparłam, chcąc dodać jej otuchy - A resztę wyrzucić.

Bywało czasem dobrze. Spacery z dziećmi do parku. Zabawy na dywanie. Jazda na sankach. Choinka z prezentami i radość przy świątecznym stole. Kilka wyjazdów nad morze. Kilka wypraw w góry. Ciepłe słowa, których brzmienia już nie pamiętam, ale mam świadomość, że kiedyś je słyszałam. Drobne, czułe gesty. Tylko to warto ocalić. Dla siebie. W trosce o siebie.

- Chciałam mieć dużą rodzinę, jak moja mama. – opowiadała Janneke - Ale wyszłam za mąż, gdy miałam 46 lat. Więc mam siostrzenice i bratanków. – przerwała i spojrzała na mnie orzechowymi oczami. Przeglądałyśmy album ślubny, popijając sok pomarańczowy. Na zdjęciach ona i Jaap. Z rabinem. Pod huppą. Z rodzicami. W otoczeniu dużej rodziny. Ona – duża, z ciemnymi włosami, o matczynej posturze, w białej sukni i welonie. On – drobny, chłopaczkowaty, choć ze szpakowatymi włosami, w ciemnym garniturze.

- Modliłam się o niego przez wiele lat. Bóg prowadził go do mnie okrężną drogą. Ale, odkąd go znam, wiem, że chcę z nim być do końca. Że chcę się z nim zestarzeć. Że jest najlepszym, co mogło mnie spotkać w życiu.

Nigdy mi nie przyszło do głowy, że chcę się z nim zestarzeć. Ani że chcę z nim być do końca. Nigdy. Przez dwadzieścia dwa lata. Za bardzo się go bałam. Wiedziałam, że chcę uciekać. Żyłam z dnia na dzień. Tak było prościej. Cieszyłam się radościami dzieci. Można tak przeżyć całe życie. Bo nie wiadomo, kiedy odejść. Bo nauczono mnie, żeby trwać.

- Rozwiodła się z mężem. Ale wciąż mieszkają razem. I to jest okropne.  – opowiadała Jola o swojej koleżance. - Ale ona przez cały czas marzy o romantycznej miłości. Choć w naszym wieku to już raczej tylko wełniane kapcie i gorąca herbata z sokiem malinowym. I co najwyżej jakaś komedia romantyczna w telewizji.

Słuchałam jej głosu, spacerując po parku. Liście szeleściły pod stopami. Słońce świeciło nieśmiało i nie dawało ciepła. Jesień zawłaszczała świat. Głos w słuchawce kończył opowieść o kobiecych fascynacjach.


(- Un grande amore non è la normalità. - napisał Luca, narzekając akapit wyżej, że we Florencji robi się już zimno i ponuro.
- A czym według Ciebie jest "la normalità"? Jeżeli to kategoria stworzona dla usprawiedliwienia przeciętności, cynizmu albo agresji, to nie jestem zainteresowana. I wiesz co? Miłość zawsze jest wielka. Wystarczy, że jest.)


I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.


Komentarze

Popularne posty