53. Zwarte Haan, czyli w poszukiwaniu natchnienia

- Posłuchaj, Grażko, mojej ballady – śpiewał Wojtek, wydobywając z gitary tęskne nuty.  - O rudym Majstrze z brodą jak płomień – ciągnął dalej, a jego rudawa broda poruszała się do rytmu. Siedzieliśmy wokół ogniska wraz z grupą harcerzy. A nad nami sierpniowe, gwieździste, beskidzkie niebo. - Ten Majster, Grażko, słowa próbuje  jak życie swoje poskładać w dobry wiersz. – kończył zwrotkę Wojtek, nie przeczuwając nawet jak wiele prób przyjdzie mu podjąć, żeby życie rzeczywiście było dobre.

Zabrałam jego piosenkę w dorosłość.
– Dzyń, dzyń, …. puka do drzwi ….pluszowy miś….. w łóżeczku z tobą chrap, chrap - nuciłam na dobranoc moim dzieciom.
- Dzyń, dzyń, …. krople kap, kap…To stary kran …. dzwoni, bo pora już spać. - śpiewałyśmy razem przy ognisku. A Rudy Majster pochylał się nad nami z dobrotliwym uśmiechem.

- I ciągle szuka po całym domu słówek wygrzanych ciepłem twych dłoni – wracała do mnie ta melodia, gdy czułam się zagubiona, a życie wydawało się zbyt ciężkie. - Lecz nie wiedzieć czemu, ostatnio znajduje coraz więcej zziębniętych, przemarzniętych i chorych. - dopowiadała piosenka swoją smutną puentę.


- Posępnie brzmisz. Co jest? – zapytała Jola przez telefon. Znamy się od prawie trzydziestu lat. Wyczuwa mój nastrój podskórnie. Wystarczy, że powiem „Cześć”.
-  Ano, jakoś tak się czuję…. nie po mojemu. Życie podsuwa same smutne rozwiązania. Mama w szpitalu. Już trzeci raz. Wciąż na badaniach. I wciąż nie wiadomo, o co chodzi. Za oknem jesień, zimna i ponura. W szkole hałas jak na polu bitwy. W polityce wciąż jakieś afery. Już nawet bez telewizora czuję się osaczona. Strasznie ciężko mi ostatnio. Jestem zmęczona. A to dopiero październik.
- Ano, nie zawsze jest przyjemnie i wesoło. – odparła z lekkim przekąsem, ale zaraz dodała tonem pełnym troski  – Zatem wróciła do ciebie jesienna zaduma…
- … i znowu mnie przygniotła.  Tłukę się po domu i usiłuję poskładać to wszystko w dobry wiersz. Ale …. trudno mi wykrzesać entuzjazm jak w poprzednich latach o tej porze. Cóż, chyba krzesiwo gdzieś zamokło.
- Pewnie na holenderskim deszczu.
- Jakoś tak. Wróciłam z Holandii i ….. opowiadałam ci, że było pięknie… spotkałam samych dobrych ludzi…. bardzo dobrych ludzi, … ale …. chodzę po domu i nie mogę sobie znaleźć miejsca. I jakoś tak smętnie mi na duszy. Tym razem nie zgromadziłam wystarczającej dawki energii. Na cały rok.
- Ha, ha, ha! Tak myślałam, że zimnem i deszczem to ty jednak nie będziesz zachwycona. Cóż, nawet Van Gogh, choć Holender, a przecież uciekł w poszukiwaniu słońca.  A ty? … pewnie za rok wracasz  do Hiszpanii?
- Skąd wiesz?
- Znam cię. Kochasz światło i ciepło. I gorącą, południową emocjonalność. … Zresztą, tak jak i ja.


Nie chcę pisać o smutku. Wszyscy o nim piszą. I o wściekłości. I o lęku. Ja też je czuję. Ale chciałabym pisać o tym, co w człowieku dobre. O tym, co dodaje sił. O tym, co otwiera na innych. O tym, co sprawia, że rosną skrzydła.  Cóż, skoro jakiś żartowny wiatr porwał moje natchnienie. Może to był tamten wiatr z „początku świata”?


- Więc byłaś na Zwarte Haan, legendarnym początku świata? – zapytała Margerita, gdy usiadłyśmy przy kuchennym stole w jej pięknym domku w Leeurwarden, stolicy Fryzji. Miała siwiuteńkie włosy, upięte w kok. Mówiła powoli i z namaszczeniem. Była wyraźnie zaintrygowana moim wędrowaniem.
- Tak - potwierdziłam, chcąc zaspokoić jej ciekawość  -  Początek świata…. wietrznie, mgliście, zimno. Raczej nie zachęcająco. Ale przy drodze stały rządkiem małe domki. Malusie. Parterowe. Niektóre miały chyba ze trzy metry szerokości. Prawie jak altanka w ogrodzie.  I pomyślałam sobie, że tam musieli żyć kiedyś bardzo biedni ludzie.
- Wiesz – powiedziała Margerita, spoglądając na mnie z politowaniem – zamieszkanie tam, to była swego rodzaju ucieczka.
- Przed czym? – zapytałam ze zdziwieniem.
- Przed cywilizacją. – odparł szybko Deutse, jakby chciał wykorzystać moment, kiedy jego żona bierze oddech i szykuje się do odpowiedzi. (- Jestem Deutse – przedstawił się, wróciwszy do domu od pedicurzystki. A ja pomyślałam, że jest Niemcem i że to bardzo zabawna forma prezentacji.)
- Kiedy mieszkasz w mieście, w domu takim jak ten – zaczęła dostojnie Margerita -  to musisz go utrzymać, płacić rachunki, remontować, sprzątać. Musisz iść do pracy, żeby na ten dom zarobić. Płacić podatki, przestrzegać przepisów. Nie możesz rozpalać ogniska byle gdzie ani biegać po ulicy na golasa. Musisz korzystać z kanalizacji i wywozu śmieci. Mieszkasz w mieście, w eleganckim domu. Ale ta elegancja dużo kosztuje. I ogranicza twoją wolność. Więc przeprowadzka w okolice Zwarte Haan to była ucieczka do wolności. Życie poza regułami.
- Tam mieszkali ludzie, którzy chcieli robić wszystko, na co mają ochotę. – dodał z westchnieniem Deutse, jakby trochę żałował, że taki los nie przypadł mu w udziale - Często przeprowadzali się tam artyści.
- Może łatwiej tam było o natchnienie? – zastanawiałam się głośno - Potrzebowali spokoju, natury, harmonii. A w mieście, w tłoku, w hałasie, w pośpiechu, trudno być twórczym. Raczej działasz wtedy jak automat.


Stanęłam przed drzwiami siedemnastowiecznej kamienicy. Tego dnia dotarłam do Blikzijl, pięknego miasteczka, z przystanią dla łodzi, brukowanymi uliczkami i kamienicami z ciemnej cegły. Byłam bardzo zmęczona. (Przejechałam na rowerze ponad trzydzieści kilometrów i przeszłam około dziesięciu. Wiał silny wiatr. Przez cały czas prosto w twarz.) Zapukałam. Drzwi otworzyła szykowna kobieta w średnim wieku. Zaprosiła mnie do środka. Usiadłyśmy przy stole. Przyniosła herbatę. Opowiadała o życiu w miasteczku i trochę o sobie.
- W miasteczku jest pięć chórów. Ja śpiewam w takim niewielkim chórze gospel. Lubię śpiewać. Choć nie mam chyba zbyt pięknego głosu. Czasem muzykujemy z mężem. To nasze ulubione zajęcie. Oprócz pracy w ogródku. Śpiewam też, gdy mam kiepski nastrój. Siadam wtedy przy pianinie i zaczynam śpiewać. I zaraz dobry nastrój wraca.
- Ja często coś nucę. - powiedziałam, uśmiechając się do rozmówczyni i do tematu - Nie tyle śpiewam, co mruczę pod nosem. I to mruczando wspiera mnie we wszystkim, co robię. Nadaje rytm moim krokom. Nie słucham muzyki zbyt często. Nie muszę. Słyszę ją w środku.


- Wiesz, że dziś Bob Dylan dostał nagrodę Nobla? – zagadnęłam  moją córkę, przygotowując obiad - A ja od rana nuciłam jego piosenkę. Taką starą, zapomnianą. Dziś do mnie wróciła. O tym, że czas wszystko zmienia.
- I tego się trzymajmy! – zaśmiała się, jakby znalazła jakieś ważne rozwiązanie.


Komentarze

  1. Buziaczek spod Jasnej Góry!
    Aj, potęga posępnego czerepu... ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty