52. Afsluitdijk, czyli o wspólnocie

- Polacy myślą tylko o sobie. – powiedziała Fenna, rzucając zaczepne spojrzenie. - Każdy o sobie. I robią wszystko tylko dla siebie i swojej rodziny. My, w Holandii, myślimy wspólnotowo. Bez tego nie zbudowalibyśmy kraju na wodzie.– dodała swoim nieco piskliwym głosem. Szła dość szybko, zamaszyście machając rękami, a mały plecak poruszał się na jej plecach w rytm kroków. Przemierzałyśmy właśnie pierwszy kilometr Jabikspaad, w stronę Sint-Jacobiparochie, gdzie miałam nocować. Niderlandy zdążyły mnie już urzec swoim pięknem. Ale ta konkluzja na temat Polaków mocno mnie zabolała. Zawsze boli, gdy ktoś wypowiada nieprzychylną opinię o moim kraju albo narodzie. Bo przecież chcę, żeby oni – ci obcy, tam gdzieś daleko - mieli o nas jak najlepsze zdanie. Bo przecież uważam, że na nie zasługujemy.


- To niezwykłe, że u was można rozmawiać na ulicy, tak po prostu, o wszystkim. I krytykować władzę. U nas już dawno zostalibyśmy za to aresztowani. - powiedział pełen zachwytu Evžen, mój praski przyjaciel, gdy spacerowaliśmy po Starym Mieście. Był sierpień 1981 roku. -  Ale to jest Polska. I ja ją kocham! Za to, że mogę czuć się tu wolny!

Minęło lato i zaczęłam studia. Na strasznie „czerwonej” uczelni. Pod koniec października ogłoszono strajk generalny (w całej Polsce). To był niezwykły czas, kiedy uczelnia stała się moim domem. Nigdy potem tak dobrze się tam nie czułam. Nocowaliśmy w salach wykładowych. Na podłodze, w śpiworach. Toczyliśmy niezliczone dysputy o studiach, o państwie, o demokracji, o naszych planach życiowych. I o wolności, której nie zamierzaliśmy oddać zbyt łatwo.
Trwało to ponad miesiąc. Aż do 13 grudnia. Wtedy przewieziono nas do HiL-u (Huty imienia Lenina). Siedzieliśmy razem ze strajkującymi robotnikami. Na jednym wydziale. Taka szczególna więź robotniczo-inteligencka, utworzona w obronie wspólnej sprawy.

W stanie wojennym nie miałam z Evženem kontaktu. Potem coś tam pisał, gdzieś mnie szukał. (W międzyczasie chciał się ze mną żenić. A potem uciekał przez wojskiem.) Spotkaliśmy się po kilkunastu latach. W Muzeum Powstania Warszawskiego, które bardzo chciał odwiedzić.
- Jak to jest z tą polską duszą? - zapytał - Waleczna. Zbuntowana. I potrafi dać z siebie wszystko. Ale do tego potrzebna jest wojna. Warunki ekstremalne. A gdy już nastaje spokój i trzeba tworzyć coś wytrwale, to robi się jakaś leniwa, niechętna, nieustannie kontestująca.
- Cóż, zawsze byliśmy niepokorni. Protestowaliśmy, gdy odbierano nam wolność. Albo chociaż ograniczano.Tyle, że za bardzo nam to weszło w krew. Chyba trudno jest nam odnaleźć wspólny cel, poza walką.



- Widzisz, życie Holendrów jest od wieków związane z wodą. To nasza największa fascynacja. I wyzwanie.– powiedział Jesse, którego spotkałam na wale prowadzącym do Vollenhove - Jedną trzecią kraju wydarliśmy morzu. Tu, gdzie teraz jesteśmy, dawniej pływały ryby morskie.  – rozejrzeliśmy się dookoła. Poniżej wału spokojnie pasły się owce i krowy. Ich obecność tutaj wydawała się oczywista. Aż trudno było uwierzyć, że kiedykolwiek mogło być inaczej. -  I tak, walcząc z żywiołem, - kontynuował Jesse - a raczej zwalczając go, podporządkowując naszym ludzkim zachciankom, nauczyliśmy się wspólnego działania. (Bo przecież nie da się pokonać wody w pojedynkę.) Zrozumieliśmy, że trzeba dostrzegać wspólny cel. I przedkładać go ponad prywatne. No, cóż, to często oznaczało "być albo nie być" (w sensie dosłownym).


Szłam dalej starym wałem, oddzielającym Fryzję od Flevolandu. W tym wodnym kraju, gdzie słowo dijk (wał przeciwpowodziowy, grobla, zapora, tama) odmieniane jest na wszystkie możliwe sposoby. Użyto go także jako cząstki do utworzenia wielu innych słów. Na przykład dijkplicht, co w dosłownym tłumaczeniu brzmi „obowiązek grobli”, a oznacza powinność utrzymania tego odcinka wałów, przy którym się mieszka.


- Trzeba coś robić dla ludzi, a nie tylko dla siebie. - to było hasło, które wyniosłam z domu. Mama ciągle komuś pomagała. Załatwiała ludziom mieszkania albo spłatę zadłużenia, chroniąc ich przed eksmisją. Douczała kolegów z mojej klasy. Organizowała kolonie dla dzieci osiedlowych alkoholików, paczki żywnościowe i ubrania dla biednych, dyżury przy sprzątaniu kościoła. Swatała samotnych. Odwiedzała chorych, starych i niepełnosprawnych. Udzielała noclegu (z kolacją, śniadaniem i prowiantem na drogę) niezamożnym studentom z dalszej rodziny. Opiekowała się okolicznymi dziećmi pod nieobecność ich rodziców. Robiła poduszki szydełkowe dla pacjentów hospicjum. Przywoziła bukszpan ze wsi na parafialną zbiórkę pieniędzy dla potrzebujących. A innym razem sadzonki drzewek i krzewów, żeby przed blokiem było ładnie. Chyba nigdy nie była mistrzynią współpracy. Wiele działań podejmowała samodzielnie.


- Po prawej stronie masz nową ziemię, Flevoland  – mówił Jesse – a po lewej nadal Fryzję. Flevoland powstawał powoli. Najpierw zbudowano tamę, a potem stopniowo osuszano zatokę. Przez pół wieku odgradzano kolejne akweny i wypompowywano z nich wodę. Wyobrażasz to sobie? Dwa i pół tysiąca kilometrów kwadratowych ziemi wydartej morzu! Czy to nie wspaniałe? Dziś na tej ziemi, która jeszcze sto lat temu była morskim dnem, mieszka ponad trzysta tysięcy osób.
- Wiem. Fenna mi o tym opowiadała. Ona tam mieszka, w Almere. I jest tym miastem zachwycona.
- Czasem mówimy, że Bóg stworzył świat, a Holendrzy Holandię. – powiedział Jesse, śmiejąc się. A potem nieco spoważniał i wyjaśnił: - Architekci krajobrazu tworzą tu życie od zera. Wpychają rzeki w nowe koryta, osuszają bagna i rozlewiska, usypują niewielkie góry, budują miasta na wodzie.


- Może to śmieszne, - zagaiła nieśmiało Eliza. - ale muszę pani coś opowiedzieć. O świętach w mojej rodzinie. Kiedy siadamy do wieczerzy, na stole jest tylko jedna miska. Albo talerz. Każdy ma swoją łyżkę albo widelec. Jemy wspólnie z tego jednego naczynia.
- Wcale nie śmieszne. Poruszające. Czy taka jest tradycja we wsi, z której pochodzisz?
- Tak, choć w wielu domach już zanikła. Ale my ją lubimy. Babcia mówi, że powinniśmy już z tym skończyć i jeść każdy ze swojego talerza. Ale my nie chcemy - siostry i ja. Nam się to podoba. Czujemy się wtedy częścią wspólnoty. To jest znak, że istnieją na świecie ludzie, z którymi łączy nas nie tylko wspólny stół, ale nawet jedna miska. Taka więź, która zobowiązuje.


Komentarze

Popularne posty