50. Święty od much, czyli o niespodziewanych zwrotach akcji

- Chcę się wymeldować – powiedziałam do recepcjonistki. Była dziesiąta rano. Późnym wieczorem przyleciałam do Girony i dotarłam do hostelu. Kolejnym etapem była Barcelona – miasto, o którym marzyłam od lat.
- A może chciałabyś zobaczyć Gironę? – zapytała recepcjonistka, uśmiechając się szeroko. – Mamy tu piękną starówkę, katedrę, mury obronne. Możesz zostawić plecak i wrócić, kiedy zechcesz.
- Masz rację. - odpowiedziałam nieco zawstydzona -  Zrobię to z przyjemnością. Zaznacz mi, proszę, na planie wszystkie must-see.

Krętą uliczką doszłam do Passeig de la Muralla, czyli murów obronnych (pochodzących jeszcze z czasów rzymskich).  A potem wzdłuż nich, ponad miastem, podziwiając niepowtarzalny widok: czerwone dachy domów, iglice wież, wielobarwne budynki na nabrzeżu i mosty na rzece Onyar. Wśród nich Pont de les Peixateries, czyli czerwony, żelazny most zaprojektowany przez Gustawa Eiffla, tuż przed skonstruowaniem słynnej wieży w Paryżu. (Zresztą nie pierwszy most tego konstruktora na moich trasach pielgrzymich.)

Girona – miasto leżące w samym sercu Katalonii, między Pirenejami a Morzem Śródziemnym. Najważniejszy po Barcelonie ośrodek kultury katalońskiej. Najwcześniejsze wzmianki na jej temat pochodzą z I wieku przed naszą erą. Pierwszymi mieszkańcami byli Iberyjczycy, którzy zbudowali osadę u zbiegu czterech rzek (Onyar, Güell, Galligants, Ter), co pozwoliło zachować ją przez wieki w dobrym stanie.  Kilkaset lat później podbili ją Rzymianie. (I zbudowali mury obronne, które jednak nie zapobiegły dalszym najazdom.) Po nich przyszli Wizygoci, Maurowie, a w IX wieku – Żydzi, którzy spędzili tam aż osiem wieków, zaznaczając się trwale w historii miasta. Uczynili z niego ośrodek myśli kabalistycznej. (To właśnie z Girony pochodził słynny rabin Nahmanides, jeden z wczesnych kabalistów, żydowskich uczonych-mistyków.) Władcy średniowiecznej Hiszpanii cenili sobie talenty Żydów w medycynie i finansach (szczególnie oferowane przez nich pożyczki). Pamiątką tamtych czasów jest dzielnica El Call, z wąskimi uliczkami pełnymi uroku. Jednak niewiele tam śladów kultury żydowskiej. Zniszczono je po wygnaniu Żydów z Hiszpanii w 1492 roku. Chrześcijanie budowali wówczas własne domy na opuszczonych budynkach  (stąd wiele konstrukcji trzypiętrowych, zaskakująco wysokich, jak na średniowieczne standardy).

Girona słynie także z Katedry Najświętszej Marii Panny. Na jej miejscu stał kiedyś inny kościół chrześcijański, który przekształcono w meczet, a następnie przebudowano na katedrę.  Jej nawa główna pod względem wielkości ustępuje tylko Bazylice św. Piotra w Rzymie i ma dwadzieścia dwa metry szerokości. Budowana przez pięćset lat katedra ma bryłę romańską. Wewnątrz znajduje się kilkanaście barokowych kaplic. Jedna z nich jest poświęcona świętemu Narcyzowi, patronowi Girony.

Święty Narcyz żył w pierwszych wiekach. Mając prawie osiemdziesiąt lat, został biskupem Jerozolimy. Dzieje jego urzędowania były burzliwe. Zniesławiony, opuścił Jerozolimę i przez kilka lat mieszkał w samotni na pustyni. W roku 195 wraz z Teofilem, biskupem Cezarei, przewodniczył soborowi palestyńskiemu, który zwołano w celu ustalenia terminu obchodzenia Świąt Wielkanocnych. Zmarł w wieku stu szesnastu lat. Twierdzono, że był cudotwórcą (pewnego dnia przemienił wodę w oliwę, żeby napełnić nią lampki kościelne).

Legenda głosi, że ocalił Gironę przed zniszczeniem przez najeźdźców (Nota bene Girona zyskała sobie miano „nieśmiertelnego miasta”, bo przetrwała ponad dwadzieścia oblężeń). Działo się to w XIII wieku, gdy wojska francuskiego władcy, Filipa Śmiałego, próbowały wkroczyć do miasta, burząc je i grabiąc. Mieszkańcy nie mogli patrzeć jak Francuzi rujnują wszystko, próbując przedrzeć się przez mury. Wpuścili ich więc do środka. A sami udali się do grobu biskupa Narcyza, by wyprosić uwolnienie od najeźdźców. I wtedy stał się cud: gigantyczne muchy, które nieco wcześniej wylęgły się w grobie, zaczęły krążyć wokół Francuzów, gryząc ich dotkliwie. Ukąszenia spowodowały niebezpieczne choroby, ale tylko w szeregach wroga. W ten sposób Girona została ocalona, a najeźdźcy przepędzeni.  Zaś święty Narcyz zaskarbił sobie miłość mieszkańców i został patronem miasta.

Na cześć tego zdarzenia od 26 października do 4 listopada obchodzi się  „Fiestas de Sant Narcís”. W Kościele Sant Feliu, gdzie znajdują się relikwie świętego, odprawiana jest uroczysta msza święta. A przez cały rok w sklepach pamiątkarskich królują czekoladowe muchy.  Popularność świętego daje się odczuć także w tym, że  imię Narcyz, choć rzadko spotykane w innych regionach, w Gironie wciąż jest popularne.


– Byłaś na Camino? – zapytała Lieke, przyjrzawszy mi się baczniej. Chwilę wcześniej wraz z mężem dotarli na przystanek, na którym czekałam na autobus powrotny do Gijon. Kończyłam właśnie Camino del Norte. Silvia odprowadziła mnie na przystanek. I odeszła. A ja popadłam w zadumę.
- Z daleka szłaś?
- Z San Sebastian.
- O! to daleko. My na krótko, bo Laars ma mało urlopu, więc przeszliśmy tylko z Santander. A skąd jesteś?
- Z Polski.
- Ach, miałam nadzieję, że z Holandii. Wyglądasz trochę na Holenderkę. – roześmialiśmy się wszyscy.
- Sporo tu Holendrów – zauważyłam  - na wszystkich drogach do Santiago. Czy w Holandii też jest Camino?
- Chyba jest, choć nie wiem na pewno. – zastanowiła się - Holendrzy raczej przyjeżdżają do Hiszpanii. – przerwała, ale zaraz dodała - Holandia jest piękna. Jedź tam kiedyś. Polubisz ten kraj.

Więc poleciałam. I zachwyciłam się. Jakżeby mogło być inaczej?  Amsterdam, van Gogh, Vermeer (moi ulubieni malarze), kanały, a nad nimi domki i kwiaty (mnóstwo kwiatów). Owce, krowy, konie, osiołki, ptactwo wszelakie, psy, koty. I ludzie - rodzinni, pracowici i oszczędni. Mieszkańcy pięknych miast i wsi. W doskonale zorganizowanym kraju.

Poleciałam trochę w ciemno. No, może niezupełnie, bo przecież Ineke obiecała mi pomóc. Ale  kim była Ineke? Tego prawie nie wiedziałam. Ledwo wierzyłam w jej istnienie.

„Drodzy Przyjaciele – napisałam w mailu, który rozsyłałam do różnych holenderskich organizacji związanych z Camino. Szukałam informacji o drogach jakubowych w Holandii. Pisałam do stowarzyszeń i osób prywatnych, przeszukiwałam portale podróżnicze i pielgrzymie, strony internetowe, fanpejdże. – W lipcu zamierzam powędrować trasą pielgrzymią przez Holandię. Dlatego mam do Was kilka pytań. Którą drogę wybrać ? Czy jest oznakowana? Jak mogę zdobyć szczegółową mapę? Czy jest sieć schronisk dla pielgrzymów?”. Czekałam. Nadeszło niewiele odpowiedzi. Były lakoniczne i raczej zniechęcające. „Drogi są nieoznakowane.” „Schronisk nie ma.” „Holendrzy, którzy chcą przejść Camino, jadą do Hiszpanii.”
„Trudno – pomyślałam – polecę do Amsterdamu, pozwiedzam, rozejrzę się, popytam w różnych miejscach, także w Utrechcie. I, jeśli niczego nie wskóram, to wrócę.”  Ale mimo wszystko wciąż szukałam kontaktów. Znajdowałam nowe strony, nowe adresy. Pisałam, wysyłałam, czekałam.

I wtedy odpisała Ineke. Osiem dni przed moim wyjazdem do Amsterdamu. A potem przysyłała mi po kilka maili dziennie ze wskazówkami, co warto zobaczyć, czym jechać,  jak iść, gdzie nocować, gdzie zjeść. „Gdyby coś było nie tak….. - powiedziała przez telefon pewnego dnia - ... gdyby się okazało, że nie masz noclegu …. albo gdybyś miała problemy ze zdrowiem, to pamiętaj, że w każdej chwili mogę po ciebie przyjechać i zabrać cię do mnie do domu.”


- Jesteś szczęściarą. – podsumowała Ela, wysłuchawszy tej opowieści po moim powrocie. - Miałaś anioła.
- Masz rację. Tak się czułam.
- Wygląda na to, że nawet jeśli nie zorganizujesz tej wyprawy i jedziesz w ciemno, to i tak się udaje.
- Tak,…. dokądś mnie gna….. a potem mnie chroni.
- Ale właściwie dlaczego wybrałaś Holandię?
- A dlaczego nie? To piękny kraj.


Gdy siedem lat temu żegnałam się z miastem na dalekiej północy, koleżanki z pracy podarowały mi przewodnik po Amsterdamie. Była w nim dedykacja  zakończona dopiskiem „Koniecznie tam pojedź. Warto!”. Schowałam książkę do złotego pudełka, w które była zapakowana, i zabrałam do Krakowa. Przez sześć lat nie zaglądałam do środka. Zbyt wiele smutku i żalu wiązało się z miejscem, które opuściłam. Zresztą, nie ciągnęło mnie na północ. Kocham światło i ciepło słońca, radość wyrażaną spontanicznie i głośno, melodię języków romańskich, smaki i zapachy południa, jego kolory i architekturę. Po cóż miałabym jechać do Holandii?


Minęło dobrych kilka lat. Czas zatarł złe wspomnienia, wyciszył emocje. W ich miejsce nadeszły nowe, bardziej intensywne. Skumulowałam w sobie spory zapas południowej radości. Po powrocie z Camino del Norte sięgnęłam po złote pudełko. I na nowo odkryłam w nim tamtą dedykację. „A gdyby jednak?” – zapytałam samą siebie. I odtąd ta myśl nie dawała mi spokoju.





Komentarze

Popularne posty