48. Recuerdos del Camino, czyli o dreptaniu krok za krokiem
- Dokąd się wybierasz? – zapytał Siergiej, niewysoki moskwianin o dzielnym sercu. Odpoczywaliśmy w hostelowym ogrodzie, zapadłszy się w głębokie ratanowe fotele. Była już prawie północ. Po upalnym dniu spędzonym na zwiedzaniu Barcelony, chłodny wieczór stał się najbardziej wyczekiwaną chwilą.
- Pójdę wybrzeżem oceanu. Dzika przyroda i ja. Takie trochę samotne klimaty. – roześmiałam się. - A ty?
- Jadę jutro na Costa Brava. – powiedział z przekonaniem - Jakieś osiemdziesiąt kilometrów. – dodał i z aprobatą poklepał swój rower, stojący tuż obok. - Tam z pewnością będzie pełno ludzi. Ale przy tym pięknie: malownicze zatoczki, wysokie klify, zadbane plaże, przejrzysta, ciepła woda.
- Mmmm – westchnęłam w rozmarzeniu - Wiesz, zawsze mi trochę żal, kiedy opuszczam miasto, piękne, gwarne, kolorowe (jak Barcelona). Zastanawiam się nawet, po co właściwie to robię. Tu jest tyle ciekawych i przyjemnych rzeczy, a ja jadę na prowincję. I będę po prostu szła. Krok za krokiem. Z perspektywy Barcelony to wydaje się strasznie nudne. Nawet dla mnie.- powiedziałam i oboje zaśmialiśmy się głośno.
Otworzyłam oczy. Niewiele widząc, rozejrzałam się dookoła. Było nadal dość ciemno. Kilka osób kręciło się po pokoju. Inni jeszcze spali. Zaczynał się pierwszy dzień mojej nowej wędrówki. Wstawanie, pakowanie, wychodzenie, wędrowanie, błądzenie, szukanie, przychodzenie, odpoczywanie, jedzenie, mycie, pranie, rozmawianie, spanie. I każdego dnia to samo. A jednak wcale mnie ta perspektywa nie zniechęcała. Powoli wstałam. Spakowałam rzeczy do plecaka i zeszłam do schroniskowej kuchni. (Rzecz działa się w San Sebastian / Donostia w Kraju Basków.) Kupiłam kawę w automacie i usiadłam przy stole. Po chwili pojawiła się para starszych pielgrzymów.
- Buenos dias – pozdrowili mnie radośnie. Mieli dźwięczne imiona: Mercedes i Alejandro. Przemierzali Camino nie po raz pierwszy. Zawsze z radosnym oczekiwaniem, co tym razem przyniesie droga.
- To będzie piękny dzień. – powiedziała z uśmiechem Mercedes.
- Dziś długa droga przed nami.- pokazałam na mapie wijącą się trasę.
- Oj, tak. – wodziła palcem, analizując przebieg wędrówki. - W dodatku, co chwilę w górę i w dół, w górę i w dół. Wiesz, od schodzenia w dół mam zawsze sine paznokcie. Strasznie nieprzyjemne!. – westchnęła na wspomnienie bolących palców. - Ale przecież wszystko w życiu ma swoją cenę. Ceną Camino są sine paznokcie. Nazywam je recuerdos del Camino / pamiątki z Drogi. I wiem na pewno, że ono jest tego warte! – powiedziała z naciskiem.
Był wiosenny ranek. Prasowałam bluzkę w domowej garderobie. Para buchała, sycząc raz po raz. Toczyłam codzienne zmagania z materią. I ze swoim ciałem, które nie lubi ruchu (zwłaszcza rano). Wolałoby pospać. Poleniuchować. A tu czeka je tyle pracy. Monotonnej i powtarzalnej. Pranie, wieszanie, prasowanie, układanie, składanie, rozkładanie, zapinanie, rozpinanie, odświeżanie, odkurzanie. Przynoszenie, wynoszenie, podnoszenie, roznoszenie, unoszenie, przenoszenie, odnoszenie, zanoszenie. Kupowanie, obieranie, zamrażanie, rozmrażanie, wyjmowanie, gotowanie, nalewanie, podawanie, zmywanie, wycieranie, układanie, zamiatanie.
Jaki sens ma ta powtarzalność? Ten ciąg rutynowych czynności, wykonywanych już często prawie machinalnie? O co chodzi w takim codziennym dreptaniu? Bywa, że nie potrafię znaleźć sensu. Że gdzieś mi się zagubi. I wtedy nie daję rady. Znika mój entuzjazm. Codzienność sprawia ból. Mam jej chwilami szczerze dość. Chciałabym dokądś uciec. Rzucić wszystko i wyrwać się z tego potrzasku. Zastanawiam się wówczas, co jest nie tak. Co spaprałam? Gdzie utknęłam? Przed czym stchórzyłam? Czy byłoby inaczej, gdybym mieszkała w innym miejscu ? Gdybym miała oparcie w czymś, co dawałoby poczucie mocy? W bogactwie, władzy, sławie? Może wtedy życie byłoby bardziej ekscytujące?
A tymczasem urodziłam się w kraju nad Wisłą. Niebogatym kraju. O trudnej historii. Gdzie standard życia nie jest zbyt wysoki. Ani na co dzień ani w podróży. Polskość oznacza podróżowanie tanimi liniami. Kupowanie na wyprzedażach. Jadanie w barach. Sypianie w tanich hotelach. Niepewną pracę za niezbyt hojne wynagrodzenie. Wysokie rachunki za życie codzienne. Chaos i niedopracowanie we wszystkim, co publiczne. Niedostępność sfer uważanych za luksusowe.
Zatem, jeśli byt kształtuje świadomość, to moja jest prosta, bo nie byłam otoczona bogactwem ani potęgą. Niczym wykwintnym ani wyrafinowanym. Nie pełniłam wielkich ról. Nie bywałam. Nie jadałam. Nie pachniałam. Nie zachwycałam. Nie udzielałam. Nie zaszczycałam. Nie podejmowano mnie. Nie zabiegano. Nie schlebiano. Nie przymilano się. Nie usługiwano. Czy coś istotnego przez to straciłam?
Szłam do przystanku. Jak zawsze po siódmej. Jak zawsze tą samą ulicą, księcia Poniatowskiego, o poniemieckiej zabudowie, typowej dla tego miasta na północy. Liście szeleściły pod moimi butami. „Jaka piękna jesień! – pomyślałam - Która to już z kolei? Który to już raz przemierzam tę drogę? Od dwudziestu lat. Wciąż to samo. Uczenie, mówienie, chwalenie, ganienie, liczenie, tłumaczenie, przychodzenie, wychodzenie. Rysowanie, malowanie, wycinanie, przyklejanie, skanowanie, drukowanie, foliowanie, bindowanie. Wyjaśnianie, przeglądanie, opowiadanie, odpytywanie, rozmawianie, upominanie, ocenianie, docenianie, zapisywanie, podliczanie, wyliczanie, formułowanie, witanie, żegnanie.”
To wydaje się potwornie nudne.
Ale przecież im bardziej zanurzam się w tych banalnych i monotonnych czynnościach, tym mniej mnie one nużą. Trwam w nich. Jestem. Nie uciekam. Czuwam. Działam. Przyjmuję bez narzekania. Po prostu idę przez życie. Krok za krokiem. I wtedy, w momentach całkiem nieoczekiwanych, pojawia się sens tego dreptania.
Uniosłam pokrywkę i zamieszałam łyżką zawartość. Gotowałam ryż w schroniskowej kuchni w Pobeña. (Byłam na diecie ryżowej, bo poprzedniego dnia zjadłam coś nieświeżego na obiad w barze.) Przy długim stole siedziało kilkoro Hiszpanów, radośnie rozmawiając o przebytej wędrówce. Obok nich dwie Łotyszki, krzepkie dziewczyny, wędrujące z bardzo ciężkimi plecakami i przemierzające po trzydzieści kilometrów dziennie. Rozmawiały po łotewsku.
- Nic nie rozumiem z waszego języka. – zagadnęłam nieśmiało – Jest dla mnie zupełnie nieodgadniony. I pewnie niewiele wiem o waszym kraju, choć mieszkamy tak blisko siebie.
- Nie byłaś nigdy na Łotwie? – zapytała wyraźnie zdziwiona Vaira.
- Nie – przyznałam z pewnym zażenowaniem. (- Daj spokój, kto jeździ na Łotwę? – zaśmiała się Ola, gdy opowiadałam jej tę historię - Chyba, że po drodze, przejazdem.)
- A ja byłam w Polsce. – powiedziała z dumą Vaira. - W Warszawie. Na starym mieście, na zamku, w Pałacu Kultury i w Muzeum Powstania Warszawskiego. – wymieniała - Podziwiam odwagę Polaków. I upór w dążeniu do niepodległości. – powiedziała w zamyśleniu - Zresztą, my też mamy za sobą długą walkę o własne państwo.
- Tak, małe narody, jak wy i my, są skazane na walkę o własne prawa. – dorzuciłam, a ona spojrzała na mnie z pewnym wyrzutem.
- Ale wy nie jesteście małym narodem. – odparła.
- Hm... , nie jesteśmy małym narodem? – przyjrzałam jej się ze zdziwieniem – Nigdy tak o nas nie myślałam.
- Prawie czterdzieści milionów ludzi to jest potęga!
- A ilu jest Łotyszy?
- Dwa miliony.
Skończyłam kolację. Zostawiłam w garnku ryż, którego nie dałam rady zjeść. A na pokrywce kartkę: „Jeśli jesteś głodny/a i masz ochotę na mój ryż, to nie krępuj się. Ugotowałam za dużo. Zjedz. Na zdrowie!”. Rano znalazłam dopisek na dole: „ Przyszliśmy wczoraj późno. Bary i sklepy były już zamknięte. Wtedy znaleźliśmy twój ryż. Nakarmiłaś pięcioro Francuzów. Dziękujemy! Buen Camino”.
- Pójdę wybrzeżem oceanu. Dzika przyroda i ja. Takie trochę samotne klimaty. – roześmiałam się. - A ty?
- Jadę jutro na Costa Brava. – powiedział z przekonaniem - Jakieś osiemdziesiąt kilometrów. – dodał i z aprobatą poklepał swój rower, stojący tuż obok. - Tam z pewnością będzie pełno ludzi. Ale przy tym pięknie: malownicze zatoczki, wysokie klify, zadbane plaże, przejrzysta, ciepła woda.
- Mmmm – westchnęłam w rozmarzeniu - Wiesz, zawsze mi trochę żal, kiedy opuszczam miasto, piękne, gwarne, kolorowe (jak Barcelona). Zastanawiam się nawet, po co właściwie to robię. Tu jest tyle ciekawych i przyjemnych rzeczy, a ja jadę na prowincję. I będę po prostu szła. Krok za krokiem. Z perspektywy Barcelony to wydaje się strasznie nudne. Nawet dla mnie.- powiedziałam i oboje zaśmialiśmy się głośno.
Otworzyłam oczy. Niewiele widząc, rozejrzałam się dookoła. Było nadal dość ciemno. Kilka osób kręciło się po pokoju. Inni jeszcze spali. Zaczynał się pierwszy dzień mojej nowej wędrówki. Wstawanie, pakowanie, wychodzenie, wędrowanie, błądzenie, szukanie, przychodzenie, odpoczywanie, jedzenie, mycie, pranie, rozmawianie, spanie. I każdego dnia to samo. A jednak wcale mnie ta perspektywa nie zniechęcała. Powoli wstałam. Spakowałam rzeczy do plecaka i zeszłam do schroniskowej kuchni. (Rzecz działa się w San Sebastian / Donostia w Kraju Basków.) Kupiłam kawę w automacie i usiadłam przy stole. Po chwili pojawiła się para starszych pielgrzymów.
- Buenos dias – pozdrowili mnie radośnie. Mieli dźwięczne imiona: Mercedes i Alejandro. Przemierzali Camino nie po raz pierwszy. Zawsze z radosnym oczekiwaniem, co tym razem przyniesie droga.
- To będzie piękny dzień. – powiedziała z uśmiechem Mercedes.
- Dziś długa droga przed nami.- pokazałam na mapie wijącą się trasę.
- Oj, tak. – wodziła palcem, analizując przebieg wędrówki. - W dodatku, co chwilę w górę i w dół, w górę i w dół. Wiesz, od schodzenia w dół mam zawsze sine paznokcie. Strasznie nieprzyjemne!. – westchnęła na wspomnienie bolących palców. - Ale przecież wszystko w życiu ma swoją cenę. Ceną Camino są sine paznokcie. Nazywam je recuerdos del Camino / pamiątki z Drogi. I wiem na pewno, że ono jest tego warte! – powiedziała z naciskiem.
Był wiosenny ranek. Prasowałam bluzkę w domowej garderobie. Para buchała, sycząc raz po raz. Toczyłam codzienne zmagania z materią. I ze swoim ciałem, które nie lubi ruchu (zwłaszcza rano). Wolałoby pospać. Poleniuchować. A tu czeka je tyle pracy. Monotonnej i powtarzalnej. Pranie, wieszanie, prasowanie, układanie, składanie, rozkładanie, zapinanie, rozpinanie, odświeżanie, odkurzanie. Przynoszenie, wynoszenie, podnoszenie, roznoszenie, unoszenie, przenoszenie, odnoszenie, zanoszenie. Kupowanie, obieranie, zamrażanie, rozmrażanie, wyjmowanie, gotowanie, nalewanie, podawanie, zmywanie, wycieranie, układanie, zamiatanie.
Jaki sens ma ta powtarzalność? Ten ciąg rutynowych czynności, wykonywanych już często prawie machinalnie? O co chodzi w takim codziennym dreptaniu? Bywa, że nie potrafię znaleźć sensu. Że gdzieś mi się zagubi. I wtedy nie daję rady. Znika mój entuzjazm. Codzienność sprawia ból. Mam jej chwilami szczerze dość. Chciałabym dokądś uciec. Rzucić wszystko i wyrwać się z tego potrzasku. Zastanawiam się wówczas, co jest nie tak. Co spaprałam? Gdzie utknęłam? Przed czym stchórzyłam? Czy byłoby inaczej, gdybym mieszkała w innym miejscu ? Gdybym miała oparcie w czymś, co dawałoby poczucie mocy? W bogactwie, władzy, sławie? Może wtedy życie byłoby bardziej ekscytujące?
A tymczasem urodziłam się w kraju nad Wisłą. Niebogatym kraju. O trudnej historii. Gdzie standard życia nie jest zbyt wysoki. Ani na co dzień ani w podróży. Polskość oznacza podróżowanie tanimi liniami. Kupowanie na wyprzedażach. Jadanie w barach. Sypianie w tanich hotelach. Niepewną pracę za niezbyt hojne wynagrodzenie. Wysokie rachunki za życie codzienne. Chaos i niedopracowanie we wszystkim, co publiczne. Niedostępność sfer uważanych za luksusowe.
Zatem, jeśli byt kształtuje świadomość, to moja jest prosta, bo nie byłam otoczona bogactwem ani potęgą. Niczym wykwintnym ani wyrafinowanym. Nie pełniłam wielkich ról. Nie bywałam. Nie jadałam. Nie pachniałam. Nie zachwycałam. Nie udzielałam. Nie zaszczycałam. Nie podejmowano mnie. Nie zabiegano. Nie schlebiano. Nie przymilano się. Nie usługiwano. Czy coś istotnego przez to straciłam?
Szłam do przystanku. Jak zawsze po siódmej. Jak zawsze tą samą ulicą, księcia Poniatowskiego, o poniemieckiej zabudowie, typowej dla tego miasta na północy. Liście szeleściły pod moimi butami. „Jaka piękna jesień! – pomyślałam - Która to już z kolei? Który to już raz przemierzam tę drogę? Od dwudziestu lat. Wciąż to samo. Uczenie, mówienie, chwalenie, ganienie, liczenie, tłumaczenie, przychodzenie, wychodzenie. Rysowanie, malowanie, wycinanie, przyklejanie, skanowanie, drukowanie, foliowanie, bindowanie. Wyjaśnianie, przeglądanie, opowiadanie, odpytywanie, rozmawianie, upominanie, ocenianie, docenianie, zapisywanie, podliczanie, wyliczanie, formułowanie, witanie, żegnanie.”
To wydaje się potwornie nudne.
Ale przecież im bardziej zanurzam się w tych banalnych i monotonnych czynnościach, tym mniej mnie one nużą. Trwam w nich. Jestem. Nie uciekam. Czuwam. Działam. Przyjmuję bez narzekania. Po prostu idę przez życie. Krok za krokiem. I wtedy, w momentach całkiem nieoczekiwanych, pojawia się sens tego dreptania.
Uniosłam pokrywkę i zamieszałam łyżką zawartość. Gotowałam ryż w schroniskowej kuchni w Pobeña. (Byłam na diecie ryżowej, bo poprzedniego dnia zjadłam coś nieświeżego na obiad w barze.) Przy długim stole siedziało kilkoro Hiszpanów, radośnie rozmawiając o przebytej wędrówce. Obok nich dwie Łotyszki, krzepkie dziewczyny, wędrujące z bardzo ciężkimi plecakami i przemierzające po trzydzieści kilometrów dziennie. Rozmawiały po łotewsku.
- Nic nie rozumiem z waszego języka. – zagadnęłam nieśmiało – Jest dla mnie zupełnie nieodgadniony. I pewnie niewiele wiem o waszym kraju, choć mieszkamy tak blisko siebie.
- Nie byłaś nigdy na Łotwie? – zapytała wyraźnie zdziwiona Vaira.
- Nie – przyznałam z pewnym zażenowaniem. (- Daj spokój, kto jeździ na Łotwę? – zaśmiała się Ola, gdy opowiadałam jej tę historię - Chyba, że po drodze, przejazdem.)
- A ja byłam w Polsce. – powiedziała z dumą Vaira. - W Warszawie. Na starym mieście, na zamku, w Pałacu Kultury i w Muzeum Powstania Warszawskiego. – wymieniała - Podziwiam odwagę Polaków. I upór w dążeniu do niepodległości. – powiedziała w zamyśleniu - Zresztą, my też mamy za sobą długą walkę o własne państwo.
- Tak, małe narody, jak wy i my, są skazane na walkę o własne prawa. – dorzuciłam, a ona spojrzała na mnie z pewnym wyrzutem.
- Ale wy nie jesteście małym narodem. – odparła.
- Hm... , nie jesteśmy małym narodem? – przyjrzałam jej się ze zdziwieniem – Nigdy tak o nas nie myślałam.
- Prawie czterdzieści milionów ludzi to jest potęga!
- A ilu jest Łotyszy?
- Dwa miliony.
Skończyłam kolację. Zostawiłam w garnku ryż, którego nie dałam rady zjeść. A na pokrywce kartkę: „Jeśli jesteś głodny/a i masz ochotę na mój ryż, to nie krępuj się. Ugotowałam za dużo. Zjedz. Na zdrowie!”. Rano znalazłam dopisek na dole: „ Przyszliśmy wczoraj późno. Bary i sklepy były już zamknięte. Wtedy znaleźliśmy twój ryż. Nakarmiłaś pięcioro Francuzów. Dziękujemy! Buen Camino”.
Komentarze
Prześlij komentarz