47. La Cabaña del Abuelo Peuto, czyli o niepozornych drobiazgach

- To była Viaje a la Universidad de la Vida (Podróż na Uniwersytet Życia). – powiedział Ernesto. Przez chwilę stał w milczeniu i uśmiechał się do nas. Siedzieliśmy w kręgu, po całodniowej wędrówce, w trzydziestostopniowym upale kończącego się dnia, wpatrzeni w tego siwego staruszka, zafascynowani jego opowieścią tak, że nie ośmielaliśmy się nawet poruszyć. A on spoglądał na nas łagodnie i ciągnął swoją opowieść. – Wyruszyliśmy, żeby poznać innych ludzi i odmienne kultury. Przez Afrykę i Amerykę Południową. We czwórkę. Land-roverem. Podróż trwała dwadzieścia siedem miesięcy. Przywieźliśmy z niej mnóstwo refleksji. Wśród nich tę, że najważniejszym doświadczeniem życiowym jest spotkanie drugiego człowieka. I otwarcie się na niego. Tak powstał pomysł utworzenia albergue, w którym was dziś gościmy. – zakończył.

Historia domku dziadka Peuto (La Cabaña del Abuelo Peuto – jak dzisiaj jest nazywany) zaczęła się sto lat temu, kiedy dziadkowie Ernesto, Vincenta i Perfecto, zbudowali dom dla siebie i swoich piętnaściorga dzieci. Stał nieco na uboczu, dlatego ludzie nazywali go „cabaña del tio Peuto”, czyli kabina/domek wujka Peuto (zdrobniała forma imienia Perfecto). Obok domku pasły się krowy, a nieco dalej Peuto zbudował skromną kuźnię. Lata mijały. Dzieci Vincenty i Perfecto dorosły i porozchodziły się po świecie. W domku pozostała najmłodsza, Laura. W połowie lat pięćdziesiątych także ona,  wraz z mężem Manuelem, przeniosła się do Katalonii w poszukiwaniu lepszego życia. Dom pozostał zapomniany. Po dwudziestu latach rodzina powróciła jednak i rozpoczęła jego restaurację. Wtedy też powstał pomysł stworzenia schroniska, przeznaczonego początkowo dla społeczności lokalnej, zwłaszcza dla młodych imigrantów z robotniczej dzielnicy Santander. Pracował z nimi Ernesto, który już wtedy był księdzem. Po kilku latach pracy w wiejskich parafiach wraz z kilkoma robotnikami rozpoczął Viaje a la Universidad de la Vida.

Ernesto skończył swoją opowieść. Wodził po nas wszystkich spokojnym spojrzeniem. Siedzieliśmy w milczeniu. Kilkadziesiąt osób zaczarowanych opowieścią starego księdza z Guemes. Patrzyliśmy na niego z podziwem i wdzięcznością. Na człowieka, którego spotkaliśmy przecież na drodze prawie przypadkiem. A on podarował nam tego wieczora natchnienie – prawdziwy skarb, który mogliśmy zabrać ze sobą na resztę drogi. I życia.

Czuło się jego pasję tworzenia i serdeczność wobec ludzi właściwie w każdym zakątku schroniska, a może raczej wioski dla pielgrzymów (schronisko składa się z kilkunastu drewnianych domków, przylegających do siebie, z miejscami dla ponad stu osób). Zaraził nimi także ludzi, którzy przyjeżdżają tam co roku opiekować się pielgrzymami jako wolontariusze. Witają dobrym słowem i zmrożoną lemoniadą. Prowadzą do miejsca noclegu i służą pomocą w każdym momencie. Wieczorem zapraszają na kolację złożoną z kilku ciepłych dań, owoców i wina. A potem na wykład Ernesto. Cisza nocna zalega dopiero, gdy wyczerpią się tematy do rozmowy. Nikt jej nie ogłasza, ani nie pilnuje jak w innych albergues. Ale rano wszyscy wstają i ruszają w dalszą drogę. Z radością w sercach.


Myślę czasem o ludziach, którzy wywarli na mnie największy wpływ. I nie uczynili tego gwałtem, za co jestem im niezmiernie wdzięczna. Poza kilkoma osobami najbliższymi, pojawiają się wśród nich nauczyciele, dalsi krewni, przyjaciele. I spora grupa ludzi, których drogi przecięły się z moją tylko na chwilę. Na tę krótką chwilę, kiedy mogli mnie obdarzyć cząstką siebie. Noszę w sobie te maleńkie okruchy dobra. Są moją inspiracją. I mam nadzieję, że sama też je rozsiewam.

- Coś mi się kiedyś nie udało i głośno wyraziłam krytyczną uwagę o sobie. – opowiadała mama Hani. Stałyśmy na szkolnym korytarzu, czekając aż dzieci przebiorą buty. – Coś w stylu, że jestem gapa czy niedorajda. Takie tam. A Hania zaraz mnie pocieszyła. „Wiesz, – powiedziała – może to ci się nie udało, ale masz przecież z pewnością inne talenty. Każdy je ma.” Zapytałam, skąd to wie. A ona na to, że pani na etyce czytała im taką bajkę o żabce, która chciała być kimś innym, bo nie doceniała swoich talentów. – dodała i spojrzała na mnie z wdzięcznością. – I ja widzę, że te lekcje przekładają się na życie. Są bardzo potrzebne. Dziękuję. – dodała. A mnie chciało się wtedy zatańczyć z radości.

- Miło mi wspominać, jak było z nimi i z panią w tej klasie.- napisała Karolina pod zdjęciem sprzed dwudziestu lat, które zamieściłam na fejsbuku. Byłam jej wychowawczynią przez dziesięć lat. Nie należała do cichych ani spokojnych. Bywało między nami różnie. Ale doceniałam to, że potrafi walczyć o swoje. W środowisku, w którym przyszło jej żyć, ta umiejętność była nie do przecenienia.

Zaglądam czasem na to, co publikują moi dawni uczniowie na Facebooku (zapraszają mnie do grona swoich znajomych). Są już dziś całkiem dorośli. Oglądanie ich zdjęć i filmików sprawia mi dużą przyjemność. Widzę tam szczęśliwych ludzi, którzy pracują, zakładają rodziny, tworzą dobre związki i relacje z przyjaciółmi. Podróżują, remontują, grillują i bawią się z dziećmi. Wzrusza mnie nawet, gdy wymieniają się uwagami, co dziś na obiad, jaka pogoda albo która fryzura najlepiej pasuje do twarzy.

Mam w domu taką półkę, gdzie stoją różne prezenty. Niekoniecznie są w moim guście. I raczej nie pasują do siebie nawzajem. Ale przypominają ludzi, którzy chcieli mi coś podarować na pamiątkę wspólnych przeżyć. Jest tam pokojowa fontanna w kształcie kobiety z dzbanem, zegar ze złotymi kolumienkami, sztuczna róża pływająca w plastikowym pojemniku, ramki ze zdjęciami, słoń z uniesioną trąbą, słomiana laleczka w białoruskim stroju, gliniany kominiarz, kubek z napisem „Kochaj to, co robisz, a nigdy nie będziesz w pracy”. I jeszcze dmuchany materac. Nie zmieścił się na półce, więc leży w szafie. Gdy na niego patrzę, widzę roześmiane twarze moich uczniów. Przybiegali co tydzień na zajęcia kółka polonistycznego. Do sali na końcu szkolnego korytarza. Z daleka słyszałam charakterystyczny tupot kilkunastu nóg. Byli bardzo aktywni. (Do dziś są.) Lubiłam z nimi pracować. Myślę, że oni ze mną też.


- Kiedy wyruszasz na Camino, twoim celem jest dotarcie do Santiago de Compostela. – powiedział Ernesto – I myślisz, że ten cel jest najważniejszy. I pędzisz przed siebie, żeby tam dotrzeć jak najprędzej. Skrupulatnie zliczasz kilometry. Pilnujesz trasy. Nie pozwalasz sobie na żadną słabość. Nigdzie nie podjedziesz. Nigdzie nie zboczysz z drogi. Nie masz czasu na zbędne rozmowy. Chcesz potem z dumą powtarzać, że pokonałeś osiemset kilometrów w dwadzieścia dni. Ty, taki niestrudzony pielgrzym!  – przerwał, chcąc obudzić w nas wątpliwość . A potem dodał: – Ale po pewnym czasie, jeśli tylko sobie na to pozwolisz, zaczynasz dostrzegać piękno tej wędrówki. Już nie pędzisz. Zatrzymujesz się. Żeby popatrzeć. Żeby posłuchać. Żeby dotknąć. Żeby powąchać. Żeby porozmawiać. Żeby pomóc. I powoli dociera do ciebie to, co najważniejsze. Że celem tej Drogi jest ona sama. I że wszystkie niepozorne drobiazgi, które napotykasz, nadają jej sens.


Komentarze

Popularne posty