45. Picos de Europa, czyli o powrotach

- ¿Quieres volver a España? / Chcesz wrócić do Hiszpanii? – zapytał Juan. Siedzieliśmy w niewielkim barze w San Vincente de la Barquera, czekając na Silvię, która postanowiła kupić pelerynę „u Chińczyka”. Rozmowa nie kleiła się zbytnio, bo mój rozmówca nie znał angielskiego. Nie tylko nie mówił, ale także nie rozumiał, co do niego mówiłam. Usiadł więc blisko mnie i pokazywał mi swoje zdjęcia.  A potem nagle zapytał, czy wrócę do Hiszpanii. I nie czekając na odpowiedź, dodał: - Cuando tu vuelvas, yo voy a hablar Inglés./ Kiedy wrócisz, będę mówił po angielsku.
Spojrzałam na niego uważnie. Przyglądał mi się zza swoich okularów, z nadzieją w oczach. Chciał mi pewnie opowiedzieć więcej o sobie, bo tym razem nie mógł zbyt wiele. Szliśmy razem przez kilka dni. Przysłuchiwałam się jego rozmowom z Silvią po hiszpańsku. A on przysłuchiwał się, gdy rozmawiałyśmy po angielsku.  Co pewien czas rzucał w moją stronę jakieś pojedyncze słowa-znaki.
- Hola, guapa! / Cześć, piękna! – wołał rankiem na powitanie.
- Eres una mujer fuerte. No te quejas. / Jesteś silną kobietą. Nie narzekasz. – skomentował z podziwem pod koniec wędrówki.
- Me siento solo./ Jestem samotny. – zwierzył się pewnego wieczora.
-  Quiero ir a los Picos de Europa./ Chcę iść na Szczyty Europy. – powiedział, kiedy rankiem opuszczaliśmy schronisko w San Vincente. Stanęliśmy na moście nad rzeką Escudo, która w tym miejscu tworzyła malownicze estuarium (poszerzone, lejkowate ujście). Podążyłam za spojrzeniem Juana. Na horyzoncie widać było szczyty górskie. Srebrzyły się w słońcu. Wysokie. Dumne. Urzekające.
- Qué hermoso! / Jakie piękne!– westchnęłam.

Picos de Europa (Szczyty Europy)  są najwyższym pasmem w Górach Kantabryjskich. Zbudowane z wapieni, rozciągają się na długości i szerokości około czterdziestu kilometrów. Tylko dwadzieścia pięć kilometrów od Atlantyku. Ich najwyższym szczytem jest Torre de Cerredo o wysokości ponad dwa tysiące sześćset metrów. Legenda głosi, że nazwę nadali górom żeglarze, powracający z dalekich podróży do domu. Strzeliste, ośnieżone szczyty były dla nich zwiastunem rodzinnych stron. Tęsknili za nimi. Wypatrywali ich z oddali. Napawali się ich widokiem, wypływając na długi czas.


Wiele lat temu wyjechałam z Krakowa na długo. Wyjechałam z wielkiej miłości. Nie do innego miasta. Do człowieka, po prostu. Był całym moim światem. Porzuciłam wszystko i wszystkich. Spakowałam ciuchy do plecaka, a książki do kartonów i wyjechałam. Chyba nawet nie oglądając się za siebie. Miałam dwadzieścia parę lat i wydawało mi się, że świat stoi przede mną otworem. Że wszędzie odnajdę swoje miejsce. Ale…… nie odnalazłam. Przez dwadzieścia parę kolejnych lat tkwiłam w mieście, które nie było moje. W mieście na skraju mapy i – jak to wtedy odczuwałam – na końcu świata. Obcość tamtej architektury: monumentalna zabudowa, poniemieckie kamienice, gwiaździsty układ ulic, szerokich i pustych wieczorami, brak rynku, czyli miejsca tętniącego życiem - zawsze mnie to odpychało. Tchnęło zimnem. Nigdy nie przywykłam. Wciąż byłam nie u siebie.

Niezmiennie nosiłam w pamięci wspomnienia sprzed wyjazdu. Twarze. Miejsca. Zdarzenia. Wędrowałam obcymi ulicami, czując coraz silniejszą nostalgię.  Dobrze czułam się wszędzie tam, gdzie architektura przypominała krakowską - w średniowiecznych zaułkach Santiago de Compostela, Wilna, Pragi, Bratysławy. Poszukiwałam podobieństw. Próbowałam ukoić tęsknotę. Dopiero podczas tych wędrówek, gdzieś daleko, zrozumiałam, jak bardzo kocham moje rodzinne miasto. I jak bardzo bolesne było dla mnie opuszczenie go.

Zabrałam ze sobą tamten Kraków sprzed lat. Dawał mi siłę i pozwalał przetrwać trudne chwile. Wciąż go w sobie noszę. Nie wiem, czy kiedykolwiek istniał naprawdę (bo  wielka tęsknota sprawia, że obiekt westchnień bywa idealizowany). Może nikt inny takim go nie pamięta. Ale we mnie wciąż trwa. I daje mi siłę. Kiedy mieszkałam daleko, przyjeżdżałam tu raz w roku, w czasie wakacji, żeby nabrać sił na cały rok. Żeby poukładać wartości.  Te, które są dla mnie fundamentalne. Wolność i niezależność. Otwartość na innych, obok przywiązania do tradycji. Szacunek dla przeszłości i zaufanie do przyszłości. Ciekawość świata. Podziw dla dobra. Zachwyt nad pięknem.

Wreszcie postanowiłam wrócić. Ale powroty rzadko przynoszą to, co wyczekiwane. Raczej rozczarowują. Kiedy wróciłam, wszystko było już inne. Ulice nosiły inne nazwy. Pobudowano nowe domy i osiedla. Tramwaje miały zmienione trasy. Kina zamieniono na sklepy, a fabryki na domy kultury. Moi przyjaciele z przeszłości stali się innymi ludźmi. Nadal ich lubię, ale są częścią jakiegoś alternatywnego świata, do którego nie mam dostępu. Nie brałam udziału w ich życiu przez dwadzieścia lat, więc nadal nie biorę. Bywam tylko miłą odmianą od ich codzienności.

- Renata wyjechała do Serbii, bo stamtąd pochodzi jej mąż.  – opowiadała Bożenka, gdy spotkałyśmy się po latach. Siedziałyśmy w półmroku, na wygodnych sofach w Cafe Filmowa. Przyglądałam się jej z radością. Nic się nie zmieniła. Wciąż czułam jej dobrą energię i ciekawość świata. Pamiętała całą naszą licealną klasę. -  Agata jest socjologiem. Pracuje na UJocie. Maciek jest nauczycielem wuefu. Kinga  została lekarką, Monika – polonistką, a Anita, pamiętasz Anitę? jest wiolonczelistką. – wyliczała prawie jednym tchem.

W mojej pamięci pozostały tylko strzępki informacji: kilka imion, fragmenty nazwisk, kilka faktów. Wypadłam z tematu. Nie żyłam tym wszystkim. Nie wspominałam. Nie miałam z kim.

Powroty rozczarowują. Po prostu nie da się wrócić do tamtego życia, sprzed odejścia. Ono minęło. Stare układy już nie istnieją. Przyjaciele poszli swoimi drogami. Moja niekoniecznie się z nimi przecina. To z pewnością oznacza jakąś stratę. Ale powrót dał mi okazję do wejścia w zupełnie nowe środowiska. Mam dookoła młodych ludzi. O odmiennym spojrzeniu na świat od tego, jakie mają moi rówieśnicy, przyjaciele mojej młodości. A to z pewnością oznacza jakąś szansę.


Od siedmiu lat nie mieszkam w mieście na północy. Gdy przeglądam stare notesy i zdjęcia, nie kojarzę już wielu nazwisk ani twarzy stamtąd. Zapomniałam. Zrobiłam to świadomie. Nie wspominałam celowo. Za bardzo bolało.
„W naszej  szkole stosowano mobbing. – napisała niedawno Elżbieta. - Wtedy nie nazywano tego tak wyraźnie, ale pierwszy był Andrzej, w międzyczasie Lucyna, potem Ty. Może ja najmniej, ale też odechciało mi się pracy. Odeszłam z zawodu mając 47 lat. To był najzwyklejszy mobbing. Sprawcy często długo się udaje, a ofiara też nie leci chętnie i od razu na skargę.” Czytałam jej słowa ze spokojem. Jakby już mnie nie dotyczyły. Jakbym czytała opowieść o kimś innym. Ale cieszę się, że tak napisała, domykając w ten sposób drzwi, za które żadna z nas już nie zagląda.

To wszystko odeszło. Choć było tak intensywne, że wydawało się niezniszczalne. Odeszło. Nie ma. Zostały jakieś niegroźne migawki. Nie umiem już odtworzyć tonu głosu osób, o których chciałam zapomnieć. Teraźniejszość wytłumiła tamte głosy. Nie słyszę ich. Nie umiem zacytować tamtych wypowiedzi. Moje opowieści straciły dramatyzm. Ufff! Jednak czas czyni cuda.


Staliśmy na moście, przyglądając  się ośnieżonym szczytom gór, zanurzeni  w rozmyślaniach na sobie tylko znane tematy. Silvia milczała. Juan spojrzał na mnie pytająco.
- Każdy z nas ma swoje Picos de Europa. – powiedziałam po angielsku, a Silvia przetłumaczyła Juanowi. – Dzięki nim ma odwagę, by wyruszać w świat, siłę, by przetrwać sztormy i nadzieję, że jest dokąd wrócić.

- ¿Quieres ir a los Picos de Europa? Quieres volver a España? – powtórzył swoje pytanie Juan. Uśmiechnęłam się pojednawczo. Nie chciałam go zranić.
- Wiesz, zwykle nie wracam. Przemierzam drogę tylko raz. I nie wracam. – odparłam ze spokojem – Wszystko, co mnie tu zachwyca, istnieje w tej chwili. Jestem tu teraz. Żyję tą chwilą. I zabieram te wrażenia ze sobą. - powiedziałam, spogladając w dal, jakbym chciała ujrzeć coś, co było po drugiej stronie gór - Zresztą – dodałam, uśmiechając się do wspomnień – moje Szczyty Europy są zupełnie gdzie indziej.


Komentarze

Popularne posty