44. Vivat San Roque y su perro, czyli o tradycji

- Vivat San Roque y su perro! Niech żyje święty Roch i jego pies! - zawołał gromkim głosem jeden z mężczyzn.
- Vivat! /  Niech żyje! – odpowiedziały mu dziesiątki głosów.
Obok nas szli w uroczystym szyku mężczyźni w ciemnych, bufiastych spodniach i fantazyjnych surdutach, przepasani na biodrach czerwonymi pasami, w kierpcach na nogach i małych czapkach z czubami na głowach. Postukiwali w rytm kroków kosturami.

Był szesnasty sierpnia.

Święty Roch, który w tradycji katolickiej jest czczony właśnie tego dnia, był tercjarzem franciszkańskim, co oznacza, że, wiodąc świeckie życie, zachowywał reguły zakonne. Opowieść o jego dokonaniach przekazywano sobie z ust do ust. Tak zachowała się niezwykła historia o niezwykłym świętym.
Urodził się prawdopodobnie pod koniec XIII wieku w Montpellier, we Francji,  w dość zamożnej rodzinie. Gdy miał dziewiętnaście lat, stracił oboje rodziców. Sprzedawszy pozostawiony przez nich majątek, rozdał wszystko ubogim i wyruszył do Rzymu. Gdy dotarł do Włoch, w miasteczku Acquapendente natrafił na epidemię dżumy. Pozostał tam przez jakiś czas i w miejscowym szpitalu opiekował się chorymi. Potem ruszył w dalszą drogę. W Rzymie spędził trzy lata, dokonując wielu cudownych uzdrowień. Podczas powrotu do Francji zaraził się dżumą. By nie przenosić zarazy na innych, ukrył się w lesie w pobliżu miejscowości Piacenza. Tam wytropił go pies i przynosił mu pożywienie. Roch cudownie wyzdrowiał i udał się w drogę powrotną do Francji. Nie dotarł tam jednak, gdyż na granicy został wzięty za włoskiego szpiega i osadzony w więzieniu, gdzie  umarł nierozpoznany.

W XV wieku w całej Europie zaczął się szerzyć kult świętego Rocha. Został ogłoszony patronem miast Montpellier, Parmy i Wenecji, a także aptekarzy, lekarzy, ogrodników, rolników, brukarzy, szpitali i więźniów. Powstawały liczne bractwa jego imienia oraz rodzina zakonna rochici.  Wiele miast przyjęło nazwy na cześć świętego. Wybudowano tysiące kościołów i kaplic. Na ziemiach polskich uznawany był za patrona chroniącego od zarazy, dlatego poświęcano mu liczne ołtarze, figury i kapliczki.
W ikonografii jest przedstawiany jako młody pielgrzym w łachmanach, z psem biegnącym obok.

- Vivat San Roque y su perro! Vivat! – raz po raz  rozbrzmiewały głosy świętujących.

Wcześniej ulicami Llanes, malowniczego miasteczka w Asturias, przeszła parada dudziarzy, grających hymn Asturii. A po nich kobiety w spódnicach i gorsetach, ozdobionych czarnymi, koronkowymi wzorami. W białych bluzkach i chustkach upiętych w małe czepki. Wystukiwały na tamburynach powtarzający się rytm z akcentem na dwa. Tłumy kobiet, w tradycyjnych strojach ludowych. W różnym wieku, różnej urody i postury. (- Teraz widzisz przekrój kobiet hiszpańskich. Czy nadal uważasz, że są piękne? – zapytała Silvia) Niektóre prowadziły za rękę małe dzieci albo wiozły je w wózkach.

Co skłania te wszystkie kobiety i tych mężczyzn, żeby ubrać ludowe stroje i paradować ulicami miasteczka? Po co? Dla tradycji?

Patrzyłam na przechodzących obok mnie ludzi, na ich pogodne twarze, na feerię barw. Słuchałam melodii wygrywanych na dudach i rytmów, wystukiwanych kosturami i na tamburynach.  Czułam radość, towarzyszącą owej ceremonii. I ogromną energię,  która emanowała z całej gromady.


Wiele lat temu, w  wielkanocne poranki, ubierałam strój krakowski i biegłam do kościoła. Wraz z trzema koleżankami nosiłyśmy obraz. Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Na nim Maryja z Dzieciątkiem i dwóch archaniołów. Ikona (oryginał powstał około X wieku).  Piękna! O bogatej symbolice. Matka o smutnym spojrzeniu, pełnym troski. (To spojrzenie dodawało mi otuchy w życiu. I wciąż dodaje.)

Kilka dni wcześniej trzeba było obraz przygotować. Przynosiłyśmy wodę w wiaderku do zimnej i ciemnej salki. Myłyśmy obraz i czekałyśmy aż wyschnie. A potem malowałyśmy ramy pozłótką. Na końcu dekorowałyśmy kwiatami i bukszpanem. Ot, taka estetyka rodem z przydrożnych kapliczek. Szykowana z największą starannością.

Procesja wędrowała przez całą wieś (Czyżyny to wieś w środku miasta), ulicą Wężyka, aż do końca. Śpiewaliśmy pieśni na całe gardło. Starsi nosili obrazy i figury świętych. Małe dziewczynki sypały kwiatki. Chłopcy dzwonili dzwonkami. Mężczyźni nosili baldachim. Tak trwa do dziś. Taka jest siła tradycji.


W tym, co zastane, znajome, oswojone przez przodków, sprawdzone w działaniu, wyznaczające rytm życia, ludzie czują się bezpiecznie. Są u siebie. Mogą tworzyć własne domy, wychowywać dzieci. I jest w tym jakaś głęboka prawda. Znam wielu dobrych ludzi, dla których to, co uświęcone tradycją, jest punktem odniesienia i fundamentem życia.

Ale bywa, że rzeczy mają się inaczej. Bywa, że wierność tradycji zamyka na świat dookoła. Nie pozwala docenić tego, co inne i nie mieści się w jej ramach. Nie pozwala otwierać się na dobro, które przychodzi z zewnątrz. Na zmiany. Powoduje zasklepienie, usztywnienie, utkwienie w ramach, uznanie siebie i swoich za jedyny możliwy punkt odniesienia, za najwyższą wartość, za jedynie słuszną opcję. A może to nie tradycja tak działa? Może to tylko lęk, który każe w odmienności dostrzegać wrogość i za wszelką cenę starać się jej pozbyć?

Bywa też, że święta kojarzą się źle. Przywołują smutne wspomnienia, trudne emocje.  Nie da się lubić takich wspomnień. Nie da się za nimi tęsknić. Nie da się kontynuować takiej tradycji. Dlatego w odruchu obronnym się ją odrzuca. I można przy tym odrzuceniu pozostać. Szukać innych sposobów świętowania. Innej tradycji, która pozwoli poczuć się bezpiecznie. Ale można też podjąć walkę o swoje miejsce w tym, co zostało przekazane. Potrzeba do tego dużego wysiłku. Żeby złe wspomnienia odczarować, żeby tamte emocje zrozumieć, żeby przepracować wszystkie sytuacje bardzo głęboko i wnikliwie.


- Jak Polacy traktują tradycję? – zapytała Silvia, kiedy ruszyłyśmy w dalszą drogę.
- Myślę, że różnie. – odpowiedziałam sapiąc raz po raz, bo narzuciła zbyt szybkie tempo w obawie, że nie zdążymy dojść do Piñeres przed zmrokiem. - Począwszy od tych, którzy z pietyzmem ją kultywują, poprzez takich, którzy w niej tkwią bez przekonania aż po jej gorących przeciwników.
- A ty? Co sądzisz o tej tradycji, w której przyszło nam żyć? – spojrzała na mnie pytająco.
- Szanuję ją. Doceniam jej wartość. Jest ważną częścią mojej tożsamości. I pryzmatem, przez który postrzegam świat. – odparłam. Przez chwilę szłyśmy w ciszy, ważąc w myślach moją odpowiedź. - Są jednak sytuacje, kiedy odczuwam pewien opór. Wobec tradycji, a może raczej wobec zachowań, które powstają na jej gruncie. Bywa, że stanowi ona tylko przykrywkę dla niegodziwości.  Że jej ślepi wyznawcy robią komuś krzywdę, zadają cierpienie. Rozumiem żal i ból tych, którzy wówczas tę tradycję odrzucają.
- Hm, to skomplikowane. – zamyśliła się Silvia, a po chwili dodała: - Mówi się cultura cura, co oznacza, że to, co zawarte w tradycji, w mistyce, którą stworzyła nasza kultura, działa na nas uzdrawiająco. Więc może zwalczanie jej, odrzucenie pozbawia życie czegoś istotnego?




Komentarze

Popularne posty