42. Cafétito con lechecita, czyli o potrzebie czułości i ciepła

- Boca to po hiszpańsku usta, a końcówka -illo  oznacza coś małego. Zatem „bocadillo”(kanapka) to coś małego, co możesz włożyć do ust. – wyjaśniała Silvia, odgryzając kawałek kanapki z serem. Tego dnia zatrzymałyśmy się w Cenarruza. Cystersi prowadzą tam maleńkie schronisko dla pielgrzymów. Jeden pokoik z kilkoma łóżkami piętrowymi. Siedziałyśmy na tarasie, tuż obok kamiennej, gotyckiej świątyni. A wokół nas góry porośnięte lasami. Wieczorne słońce grzało mocno („Jakie dziś przyjemne słonko.”– mawiał Tata i  wystawiał leżak na balkon.)
- Lubisz zdrobnienia, prawda? – zapytałam, spoglądając raz na Silvię, to znów na góry za jej plecami - Wciąż ich używasz. „Mam taką mapkę (mapita), więc jakoś trafimy.” „I jeszcze sałatkę (lechuguita) poproszę” „Gdzie ta strzałeczka (flechita)?” „W lewo po tych schodkach (escaleritas)?” „Mam pytanko (preguntita)” „Już bliziutko (cerquita).” „Tamten malutki (pequeñito) domek” „Ładniutki (guapito)” – wymieniłam prawie jednym tchem. Przy stole zaczęło przybywać pielgrzymów. Zbliżała się pora wieczornego posiłku, na który zakonnicy zapraszali wszystkich swoich gości. Częstowali zazwyczaj zupą jarzynową.
- Rzeczywiście, na to wygląda. Choć nigdy się nad tym nie zastanawiałam. – odrzekła Silvia i obejrzała się za siebie, bo ten pejzaż przyciągał uwagę. Patrzyłyśmy przez chwilę w milczeniu, a potem dodała: - Hiszpanie często zdrabniają. Czasem dla żartu. A może też dla podkreślenia ciepłego stosunku do czegoś. Do życia w ogóle. – wyjaśniła. Na stole pojawił się już kociołek z gorącą zawartością. Franc from France nalewał zupę i podawał talerze.
– Wy, po polsku, nie zdrabniacie? – zapytała Silvia. Nad naszymi głowami wciąż krążyły talerze z jarzynówką.- A jakże! Zdrabniamy. – odpowiedziałam ochoczo  - Chodzimy na spacerek, zarabiamy pieniążki, kupujemy autko i proponujemy gościom kawkę z mleczkiem. Ale tak mówią chyba głównie ludzie z południa. Na północy się z tego prześmiewają.
- Kawka z mleczkiem – usiłowała powtórzyć Silvia, nabierając brukselkę na łyżkę.
- Jak to będzie po hiszpańsku? – zapytałam, wyławiając marchewkę z mojego talerza.
- Cafétito con lechecita. – odpowiedziała Silvia i śmiejąc się dodała: - Ale chyba nikt tak nie mówi.


Lubię ciepło. W każdej formie. Przede wszystkim to, które przybywa latem. Uwielbiam dotyk promieni słonecznych na mojej skórze. I letni powiew wiatru. Ciepły piasek pod stopami. Nagrzaną słońcem trawę i kamienie. Letnią wodę w stawie i w zatokach morskich. Lubię gorącą zupę i grzane wino. Z radością ogrzewam dłonie nad płomieniami ogniska. Lubię wełniane skarpety, babciny kożuszek i koc. Towarzyszą mi przez całą zimną porę roku. Lubię ciepło pod każdą postacią. Także symboliczną. Również to zawarte w gestach, spojrzeniach, słowach.


- Czy ty jesteś typową Polką? – zapytał Cesare gdzieś pośród gajów oliwnych Toskanii.
- Oczywiście, że nie! - zaprzeczyłam z udawanym oburzeniem. - Jestem niepowtarzalna. Przecież wiesz o tym.
- Si, tu sei donna eccezionale./ Jesteś niezwykłą kobietą. – odparł i zatrzymał się, spoglądając gdzieś daleko. - Donna – dodał po chwili - To bardzo ładne, włoskie  słowo. O eleganckim brzmieniu. A jak to jest po polsku?
- Kobieta – odpowiedziałam.
Spacerowaliśmy po murach wokół Monteriggioni. Ta maleńka, urocza wioska była ostatnim bastionem, broniącym Sienę przed najazdem Florentyńczyków (oczywiście w wiekach średnich). Dlatego otoczono ją murami. Stanowiły, widać, dużą atrakcję, skoro opisał je nawet Dante w Boskiej Komedii. Dziś można obejść nimi dookoła, podziwiając okolicę. Patrzyłam na winnice, gaje oliwne i plantacje cyprysów, które rozpościerały się poniżej. Wiał ciepły, toskański wiatr, unosząc zapachy lata.
- Wiesz, że polskie słowo „kobieta” pochodzi najprawdopodobniej z toskańskiego dialektu? –zapytałam, przystając i zaciągając się głęboko odori dalla Toscana - Oznaczało „istotę lubiącą dotykanie, przytulanie się”.
- Hm, nie wiedziałem. Ale to urocza historia. – odparł Cesare wyraźnie zaciekawiony. 
- A „kochać” – dodałam, ciągnąc dalej tę myśl -  w wielu językach słowiańskich oznaczało "dotykać" (na przykład południowosłowiańskie kochati oznaczało „delikatnie, lekko dotykać, głaskać, pieścić, pielęgnować, sprawiać komuś przyjemność,  miłować”). – wyjaśniałam, a Cesare przyglądał mi się przez swoje grube szkła okularów. - Piękna etymologia słowa, prawda? – spytałam, wcale nie czekając na potwierdzenie - Bo chciałoby się rzec, że kochanie to właśnie dotyk: fizyczny i uczuciowy.
- Strasznie zmysłowy ten wasz język, – odparł Cesare po chwili – pełen tęsknoty za ciepłem. Może dlatego, że jesteście ludem z północy? – dodał i uśmiechnął się.
- Może. Ale też czasy, kiedy tworzył się nasz język były bliższe ludzkim odczuciom, bardziej zmysłowe niż dzisiejsze. Słowa wyrażały pragnienia. Bezpośrednio. Dziś owijamy w bawełnę. Choć przecież wciąż potrzebujemy ciepła i czułości. I to niezależnie od szerokości geograficznej, na której przyszło nam żyć.


Czułość daje schronienie. Przed oziębłością świata. Przed agresją. Zranieniem. Oschłością. Pomaga przeżyć. Uzdrawia. Kojarzy się z dzieciństwem, z ramionami, w których było bezpiecznie. Stając się dorosły, człowiek wcale z niej nie wyrasta. To, co kocha w dzieciństwie, zostaje z nim na zawsze. (- Bebunia – mówiła ciepłym głosem Babcia i głaskała mnie po głowie. Do dziś wyławiam z pamięci te dźwięki, kiedy bardzo ich potrzebuję.)

Zwierzęta lubią być głaskane. Lubią, gdy się do nich mówi czule. Gdy się im śpiewa. Lubią to też małe dzieci. I starzy ludzie. Oni docierają do sensu życia. Do tego, co w nim najważniejsze.


- Wiesz, Kundera napisał kiedyś, że czułość rodzi się w chwili, gdy człowiek zostaje wyrzucony na próg dojrzałości i poniewczasie zaczyna uświadamiać sobie zalety dzieciństwa, z których jako dziecko nie zdawał sobie sprawy. – powiedziała Sabina - Że jest lękiem przed wiekiem dojrzałości. Próbą stworzenia sztucznej przestrzeni, w której obowiązuje umowa, że będziemy do tego drugiego zwracać się jak do dziecka.
Siedziałyśmy w półmroku wegańskiej restauracji, sącząc schłodzoną lemoniadę lawendową. Był upalny, czerwcowy wieczór. Spotkałyśmy się po latach, prawie się nie znając, ale zawsze wiedząc o swoim istnieniu. Podziwiałam jej upór w dążeniu do realizacji marzeń i talentów. Wydawała się twarda. Ale czułam, że pod tym pancerzem, który ubrała dla ochrony przed światem, kryje się ktoś bardzo wrażliwy.
- Hm, ja o czułości myślę nieco czulej. – odparłam - Nie musi być sztucznością ani zdziecinnieniem (choć pewnie może). Jest raczej ciepłem, bliskością wobec drugiego człowieka, okazywaną w delikatny sposób. Myślę też, że dopiero wyjście poza siebie i własne ograniczenia, przekroczenie bariery lęku pozwala docenić czułość i być czułym. Jest to zatem przejaw dojrzałości emocjonalnej (a nie odwrotnie).


- Momentito, por favor/ Momencik, proszę. – rzuciła przez ramię hospitalleira w schronisku w Marquina-Xemein. Czekałyśmy aż zapisze nas w księdze meldunkowej. Obok huczała wirówka, w której pielgrzymi osączali przeprane ubrania. Na stojakach wietrzyły się buty. Na korytarzowej suszarce zabrakło miejsca. Tego dnia deszcz przemoczył nas wszystkich do suchej nitki.
- Jak byś powiedziała moje imię zdrobniale po hiszpańsku? – zapytałam Silvię.
- Beatita
- A twoje?
- Silvita. – odrzekła – A jak by to było po polsku?
- Sylweczka, Sylwusia, Sylwunia
- Sylwusia – powiedziała, wsłuchując się w wymawiane dźwięki - Podoba mi się. – dodała i wyraźnie ucieszona powtórzyła: - Sylwusia…. Tak, jakby mnie ktoś tym słowem przytulił.



Komentarze

Popularne posty