40. Gigantes de Bilbao, czyli o odbijaniu się od dna

Weszłyśmy do muzeum. W podcieniach stały wielkie, różnobarwne kukły.
- To gigantes de Bilbao – powiedziała Silvia, przyglądając się czterometrowej postaci kobiety, ubranej w szarą suknię, chustę i czepiec. -  Wędrują zwykle przez miasto podczas Semana Santa (Wielkiego Tygodnia). Jest ich kilkadziesiąt. Przedstawiają wieśniaków, mleczarzy, górników i graczy w pelotę (baskijska gra podobna do tenisa). Tańczą, unoszeni przez tragarzy, przy dźwiękach gwizdków i dud.
-To musi być bardzo widowiskowe. – odrzekłam, wchodząc po schodach na piętro.
Mijałyśmy rzędy gablot z przedmiotami codziennego użytku z ubiegłych wieków. Obok nich pieczołowicie odtworzone warsztaty tkackie, garncarskie, bednarskie, kowalskie. Mogłabym tam zostać na wiele godzin.
- Dziękuję, że mnie tu przyprowadziłaś. – zwróciłam się do Silvii - Uwielbiam muzea etnograficzne.
- Nie ma w tym mojej zasługi. – roześmiała się – To muzeum stanęło na naszej drodze. Czekało na ciebie.
Weszłyśmy do dużej sali, gdzie znajdowała się makieta kraju Basków. Wykonana z dużym rozmachem, podświetlona, zachęcająca do oglądania. (Miałam ogromną ochotę jej dotknąć, wodzić palcami po nierównościach, poznawać namacalnie. Niestety, była ogrodzona.) Euskala/Kraj Basków to praktycznie same góry i morze, wdzierające się zatokami pomiędzy skały. Bardzo trudny teren. A jednak ludzie, którzy się tu osiedlili, wznieśli na nim piękne miasta, wydrążyli tunele, pobudowali mosty i drogi, rozwinęli rzemiosło i handel, rolnictwo i przemysł. (To dziś jeden z najbogatszych regionów Hiszpanii.) Musieli być twardzi, bo natura z pewnością nie poddawała się im zbyt łatwo.


- Co podać? – zapytała kelnerka, gdy przeglądałyśmy kartę dań.
- Chciałabym spróbować czegoś lokalnego. Z baskijskiej kuchni.
- Baskowie jedzą dużo ryb i owoców morza. – wyjaśniała Silvia, przeglądając menu - Może chipirones en su tinta? – spytała, rzucając krótkie spojrzenie w moją stronę - To małe squid (kałamarnice) w sosie własnym. – dodała, widząc moje pytające spojrzenie. – Z pewnością unikalne danie.
- Dobrze, chipirones poproszę. – zwróciłam się do kelnerki.
Siedziałyśmy w barze w Lezama. Nasze plecaki zostały przed schroniskiem, zastępując nas w kolejce po miejsca. Schroniska otwierane są o trzeciej. Dochodziła druga. Dookoła nas przy stolikach pełno było miejscowych robotników, którzy właśnie mieli przerwę obiadową. Po trzeciej nie można już zjeść ciepłych dań w barze. Wtedy obsługa kuchenna ma siestę. Wraca dopiero o ósmej.
- Wiesz, trochę mnie dziwi ta przerwa w hiszpańskich barach między trzecią a ósmą, kiedy nie można zjeść żadnego dania obiadowego. To takie niewygodne!
- Ludzie, którzy pracują w kuchni też muszą odpocząć. Czy w Polsce ludzie nie odpoczywają?
- Tak, śpimy w nocy.
- I to wam wystarcza?
Kelnerka postawiła przede mną talerz. Wypełniony był czarną, gęstą zawiesiną z kawałkami czegoś w środku. Nabrałam na łyżkę. Spróbowałam. Smak był o wiele lepszy niż wygląd.
- Hm, …. chipirones en su tinta. Rzeczywiście, niepowtarzalne!


Przełożyłam utarte buraki na patelnię. Zapachniało słodkawo i ziemiście. Rozmieszałam śmietanę. Włączyłam radio. Popłynęły rzewne tony skrzypiec i fortepianu.
- To nic … To strach… Zła myśl… W śniegu ślad… - śpiewała Stanisława Celińska.
Spojrzałam przez okno. Drzewa uginały się pod śniegiem. Kawka spacerowała po białym  trawniku, zostawiając swoje ślady obok kocich.
- Jaka piękna zima - pomyślałam  - Pierwsza taka piękna, odkąd jestem sama. A może dopiero teraz potrafię ją docenić? Przedtem za bardzo byłam skoncentrowana na swoim bólu.
- Nie strasz , od dawna się nie boję. Zobacz.... wichura , a ja stoję. – ciepły głos nucił opowieść pełną nadziei. - Spokój soczysty jest tak, jak cierpki był strach. Mój strach- życie moje.
- Spokój… – przemknęło mi przez myśl – …rzecz bezcenna. Po latach braku, doceniam go w dwójnasób. Albo jeszcze bardziej.


Historia Basków była burzliwa. Ich pochodzenie jest nieznane. Najprawdopodobniej wywodzą się od ludności, która zamieszkiwała znaczną część Europy, jeszcze zanim przybyli tu Indoeuropejczycy (II tysiąclecie p.n.e.). W starożytności nie ulegli celtyzacji ani romanizacji, jak inne ludy Półwyspu Iberyjskiego. Przez wiele stuleci walczyli o zachowanie swojej tożsamości. Wciąż walczą. Obecnie żyje ich w Hiszpanii ponad dwa miliony. Reszta na emigracji , głównie w Ameryce Łacińskiej (siedem milionów) i we Francji (dwieście tysięcy).

W hostelu w Santillana del Mar spotkałyśmy czworo baskijskich pielgrzymów – Antona, Katixę, Xabiera i Jurgi. Wszyscy byli nauczycielami. Xabier uczył języka baskijskiego, a pozostali - wuefu. Szli szybko i pokonywali długie dystanse (pokazywali nam swoje credenciale, w których widniały pieczątki miejsc odległych od siebie o 40 kilometrów). Uśmiechali się do nas życzliwie, ale trzymali się trochę na dystans. Nie rozmawiali po angielsku.

- Zer moduz?/ Jak leci? – zagadnął Xabier w euskera, przekonany, że nas zaskoczy.
- Oso ondo / Świetnie – odpowiedziała Silvia z udawaną naturalnością w głosie.
- Euskaraz badakizu?/ Mówisz po baskijsku? – zapytał zaskoczony.
- Ez / Nie – roześmiała się. A on jej zawtórował.
- Trudny ten wasz język – mówiła dalej Silvia po hiszpańsku. – Nic z niego nie rozumiem. Mam problem nawet z powtórzeniem czegokolwiek.
- To oczywiste. Euskera brzmi obco, bo nie wywodzi się z języków indoeuropejskich – wyjaśnił Xabier z dużą swobodą. -  Wykazuje pewne podobieństwo do dialektów, występujących w dolinach Kaukazu – dodał z dumą. – Niektóre wyrazy podobne są do węgierskich, fińskich czy nawet japońskich. Przez wiele wieków język baskijski był izolowany od wpływów z zewnątrz, przez co bardzo mało jest w nim zapożyczeń, obcych elementów gramatycznych i składniowych.


Szłyśmy drogą, przy której stały drewniane domy.
- Zobacz, to symbol Basków. – powiedziała Silvia, wskazując zdobienie na jednym z nich. – Nazywają go baskijskim krzyżem albo lauburu, czyli „cztery głowy”. Przedstawia poruszające się słońce, które odgrywało ważną rolę w mitologii baskijskiej. Wierzono, że ma moc odpędzania złych mocy i sprowadzania pomyślności i zdrowia.
- Pełno tu symboli. – dorzuciła, gdy weszłyśmy do Gerniki. – To miasto było niemal doszczętnie zbombardowane podczas wojny domowej w Hiszpanii w 1937 roku. Znasz ten obraz Picassa „Guernica”? – zapytała i nie czekając na odpowiedź ciągnęła dalej -  Wstrząsający. Utrzymany w czarno-białej kolorystyce. Ręce, nogi, głowy,… porozrzucane wszędzie. Wiją się, upadają, krzyczą. Jakby błagały o pomoc. Twarze zastygłe w wyrazie bólu i rozpaczy. Przerażające! – dodała i zamyśliła się. Przez chwilę szłyśmy w milczeniu.
- A to Gernikako Arbola, – wskazała na drzewo otoczone ozdobnym ogrodzeniem - czyli dąb z Gerniki. Od pięciuset lat jest symbolem wolności Basków. Spotykali się pod nim królowie Hiszpanii, przysięgający dochowania wolności baskijskich. Tu także był zaprzysiężony pierwszy autonomiczny szef baskijskiego rządu.
- Ale to drzewo wygląda na młode.
- Tak. To jest tradycja. Gdy stary dąb usycha, na jego miejscu sadzi się nowy.

- Wiesz, - nawiązałam do usłyszanej historii, gdy usiadłyśmy  następnego dnia nad brzegiem oceanu - jest taka koncepcja psychologiczna, która próbuje wyjaśnić fenomen, jakim jest dobre funkcjonowanie niektórych osób, mimo niekorzystnych warunków życia, przeciwności losu, traumatycznych zdarzeń . To zjawisko nazywane jest resilience (elastyczność, sprężystość, prężność, odporność, zdolność regeneracji sił). Mówi się, że to zdolność człowieka do “odbijania się od dna”. - dokończyłam myśl i spojrzałam w górę. Nad naszymi głowami krążyła mewa, głośno skrzecząc. Opuściłam wzrok na Silvię i dodałam: - Jakoś mi się to łączy z historią Basków. I z moją własną. Idę, słucham, patrzę .... i wiem, że nie jestem tu przypadkiem.


- Mogłeś mnie jednym zetrzeć gestem. – ciągnęła swoją muzyczną opowieść Celińska - Kiedyś. Lecz to już inna przestrzeń.
- To prawda…  – pomyślałam, wyjmując drewnianą łyżkę, żeby zamieszać buraki - … wszystko przemija. Odchodzi w niepamięć. Nawet najgorsze nie trwa wiecznie. Nowe zdarzenia zastępują stare. I po pewnym czasie tamte są już bardzo daleko. Przestają ranić, niszczyć, zagrażać.
- Z drobnych supełków byłam cała, lecz się wydostałam. Jestem. – brzmiały ostatnie słowa piosenki.


- Co kupiłaś? – zapytała Silvia, podchodząc do straganu  na wiejskim targu.
- Bransoletki z symbolem baskijskim. – odpowiedziałam - Dla moich córek. Żeby pamiętały, że warto bronić tego, w co się wierzy i co się kocha. A przede wszystkim, że warto bronić siebie.


Komentarze

Popularne posty