39. Narysowałam Wisłę, czyli o półprzezroczystości tłumacza

- What’s your job? – zapytał Christopher. Spotkałam go w barze gdzieś za San Vincente. Ruszyliśmy razem w dalszą drogę. Miał wesołe oczy i jasną czuprynę. Postukiwał swoim kosturem w rytm kroków. Szliśmy tak szybko, że Silvia i Juan zostali daleko za nami. Opowiadał mi o swoich studiach na pedagogice specjalnej w Rostocku. Zamierzał zostać logopedą, specjalistą od dysleksji i dysgrafii. Był tym zafascynowany.
- I’m a sign language interpreter. – odpowiedziałam z uśmiechem, bo lubię ten zawód (jeden z kilku, które dla siebie wybrałam albo które wybrały mnie).
- O, a nice surprise! Do you like it? Is your job hard? – dopytywał.
- I think, in some way, it is hard … - zastanowiłam się, bo bycie tłumaczem rzeczywiście nie jest łatwe. - but…. I really like it.


Bywam tłumaczką języka migowego. Przekładam sens wypowiedzi z jednego języka na drugi. Wydaje się, że to proste. Wystarczy tylko znać te dwa języki. I tyle.

Towarzyszę moim klientom w rozmaitych okolicznościach. Jestem świadkiem różnych sytuacji życiowych. W szpitalu, u notariusza, na policji, u lekarza, w banku, w urzędzie, u psychologa, na zebraniu szkolnym, na przedstawieniu w przedszkolu, na spektaklu teatralnym, na spotkaniu stowarzyszenia, na zebraniu pracowniczym, czasem nawet na spotkaniu rodzinnym. Cóż, żeby Głusi mogli włączać się w życie, muszą je najpierw zrozumieć.

A kiedy już się pojawiam, otaczają mnie ludzie, wydarzenia, problemy, emocje. Jedne dotykają, głaszczą, łaskoczą, przytulają, cieszą, wspierają, dają wytchnienie.  Inne osaczają, atakują, nacierają, wywierają nacisk, powalają na ziemię, policzkują, przyduszają, odbierają siły, pozbawiają nadziei.

Tłumacz powinien być przezroczysty. Jak szyba. Żeby przez niego widać było rozmówców. Żeby nie narzucać interpretacji. Żeby nie opowiadać się po żadnej stronie. Żeby tłumaczenie było obiektywne. Powinien. Ale czasem nie jest w stanie. Bo w pewnych sytuacjach przezroczystość i bezstronność byłyby zwyczajnie nieludzkie.


- Moja mama nigdy mnie nie zaakceptowała. - powiedziała pani Marzena podczas terapii rodzinnej. - Była rozczarowana tym, że ma głuche dziecko. – patrzyła smutnymi oczami, a we mnie wzbierał gniew. - Do dziś ze mną nie rozmawia (Zresztą, nie umie migać. Nigdy nie chciała się nauczyć). Ma dwie córki, ale rozmawia tylko z moją siostrą, która słyszy. – objęła się rękami i potarła dłońmi ramiona, jakby nagle poczuła zimno. Było sierpniowe przedpołudnie. Ledwo zdążyłyśmy nieco ochłonąć z upału, który panował na zewnątrz. Siedziała naprzeciw mnie. Krępa blondynka, zadbana, sympatyczna. Znam ją od paru lat. Pracuje. Dba o dom. Opiekuje się córką i wnukami. Gdy ze mną rozmawia, zawsze się uśmiecha. Ale, gdy wspomina o swojej rodzinie, jej uśmiech gaśnie, a pojawia się bezbrzeżny smutek. Nie, nie płacze. Siedzi zgaszona, skurczona, bezradna.  Ma prawie sześćdziesiąt lat i wciąż czuje się odrzucona.
I  wtedy nie potrafię być całkiem bezstronna. Pewnie daję odczuć, że nie jestem.  „Oj, biedo ludzka!” myślę sobie i tłumaczę ze ściśniętym gardłem.


- Poszedłem do tego sklepu, bo chciałem kupić prochy. – opowiadał Łukasz, literując ostatnie słowo.
- Przepraszam, muszę doprecyzować. Zapytam świadka, co przez to rozumie.  – zwróciłam się do policjantki. – Co to są prochy? – zapytałam chłopaka w nadziei, że nie rozumie słowa.
- No, wiesz, - spojrzał na mnie wyraźnie zdziwiony, że musi mi wyjaśniać rzeczy elementarne. – taki proszek albo tabletka. Wąchasz albo łykasz, a potem jesteś odurzona. – tu użył wyrazistej mimiki dla podkreślenia, czym jest odurzenie.
Nadal nie miałam pewności, czy nie chodzi mu o dopalacze, których użycie nie jest karalne. Nigdy nie mam takiej pewności. A przecież od tłumaczenia często zależy czyjś los. Dlatego, gdy trzeba, dodaję komentarz, że Głusi czasem używają słów nie do końca przez siebie rozumianych.


- Proszę zwracać się do pana Ryszarda. – zaproponowałam notariuszowi. – Ja będę tłumaczyć , ale to panowie będą prowadzić rozmowę.  – dodałam, a on spojrzał na mnie ze zdumieniem.
- Naprawdę? Ale pan Ryszard przez cały czas patrzy na panią. –zauważył z wyrzutem.
- Nie przez cały czas. Proszę mi zaufać. Tak będzie lepiej. Bardziej profesjonalnie. – dorzuciłam z przekonaniem. Siedzieliśmy na chłodnych, skórzanych fotelach. Klimatyzacja szumiała miarowo. Gabinet mieścił się w socrealistycznej, nowohuckiej kamienicy (trochę renesansu, trochę baroku). Przez okno widać było przyjemny deptak, ozdobiony kwiatami (aż trudno uwierzyć, że trzydzieści lat temu straszył tutaj ogromny 7-tonowy posąg Lenina). Ryszard wsunął się głęboko w fotel, jakby chciał w nim odnaleźć schronienie.  Opowiadał o swoim losie i kurczył się coraz bardziej.
- Moja rodzina ze mną nie rozmawia. – powiedział w pewnej chwili. - Kiedy zmarła mama, bracia mnie o tym nie poinformowali. Dowiedziałem się dopiero od znajomych.
Poczułam tę jego bezsilność. Prawie opadły mi ręce. Nie ze zmęczenia. Raczej poraziła mnie bezradność . Już nawet nie czułam gniewu. Poczułam raczej zagubienie obu stron, które, będąc bliską rodziną, nie mają ze sobą kontaktu. Jak to możliwe? Cóż, nie znalazły języka, który by umożliwiał komunikację. Pewnie wszyscy czekali aż Ryszard będzie mówił. A on nie mówi.


Asia czekała na mnie przed szpitalem. Jechałam na to tłumaczenie prawie dwie godziny, do miasteczka oddalonego od Krakowa o 40 kilometrów. Poczekalnia w przyszpitalnej przychodni była pełna kobiet. Weszłyśmy do gabinetu. Lekarka przyjrzała nam się spod oka.
- Ja się świetnie dogaduję z Asią, a pani jest tu niepotrzebna. – powiedziała na powitanie.
Asia, kobieta prawie czterdziestoletnia, matka dwóch córek, stała obok mnie. Była pacjentką tej ginekolog od lat. Czasem chodziła do niej z mamą. (Czy nikt nie wpadł na pomysł, że dla dorosłej kobiety może to być krępujące?) Ale przecież mama nie miga. Więc tym razem poprosiła mnie o tłumaczenie. Chciała mieć pewność, że dobrze zrozumiała i że została dobrze zrozumiana. Przetłumaczyłam jej słowa lekarki. Poprosiła, żebym została.
- Pani Joanna zwróciła się do mnie o pomoc. Widocznie ona inaczej ocenia tę sytuację komunikacyjną. – odpowiedziałam.
- Proszę wyjść. Nie będę przy pani przeprowadzać wywiadu, bo obowiązuje mnie ustawa o tajemnicy lekarskiej.
- Nie wyjdę. Spodziewam się, że obowiązuje panią także ustawa o języku migowym, zgodnie z którą osoba niesłysząca ma prawo przyjść do lekarza z tłumaczem.
Zostałam. Ale cała wizyta przebiegała w bardzo nerwowej atmosferze. Brak świadomości mogłabym zrozumieć, ale jeśli towarzyszy mu brak dobrej woli, to już nie.


- Chodź, pokażemy ci nasz zakład. – zaproponował Leon, biorąc mnie pod rękę , kiedy ogłoszono przerwę na papierosa. Za nami podążali jego koledzy. Znaliśmy się zaledwie od dwóch godzin. (Kadry zaprosiły mnie na tłumaczenie szkolenia bhp w zakładzie, bo wśród pracowników było kilka osób niesłyszących.) Ale traktowali mnie jak starą znajomą. (Głusi zwykle traktują tłumacza w taki sposób, bo nie ma przy nim bariery komunikacyjnej. Można z nim porozmawiać o wszystkim. Podzielić się życiem. Takim, jakie ono jest.) Wyszliśmy ze świetlicy o ścianach, wyłożonych boazerią ze sklejki, na długi, zielony korytarz, nad którym unosił się zapach kurzu, smaru i wilgoci. Leon otworzył metalowe drzwi. W twarz uderzyła mnie fala zimnego, listopadowego powietrza. – Tu jeszcze nie jest najzimniej. – uśmiechnął się, zauważając, że szczelniej otuliłam się żakietem.  Z dumą oprowadzał mnie po fabryce. Pokazywał każdy plastikowy element. Tłumaczył, do czego może służyć. Pasek, nakrętka, korek, linka, osłonka, wężyk. Ot, drobiazgi . Takie prawie niezauważalne w życiu. Czy można mieć poczucie sensowności, zgrzewając warstwy folii albo wyciskając plastikowe krążki? Ale przecież te drobiazgi są potrzebne. Bez korka nie zakręcisz butelki. Bez linki nie powiesisz prania. Bez osłonki nie będzie kabla. Nie są to sprawy wielkie. Ale kto z nas tak naprawdę zajmuje się sprawami wielkimi? Kto ma poczucie wpływu na decyzje wielkiej wagi? Jeśli cokolwiek dobrego się wydarza, to dzięki wysiłkowi wielu. Dzięki zbiorowej świadomości.
- Lubisz tu pracować? – zapytałam Marka, młodszego kolegę Leona. Miał około dwudziestu lat. Taki wiek, kiedy się jeszcze ma ochotę na podbój świata albo chociaż na jego zmianę.  Stał przede mną nieco przygarbiony, a w jego spojrzeniu nie  widziałam tej zadziorności, jaką można dostrzec we wzroku jego rówieśników. Raczej pewną rezygnację, pogodzenie się z zastanym stanem rzeczy, brak poczucia wpływu, sprawstwa. Ot, jest jak jest.
– Wiesz, tu mam pracę. – odpowiedział powoli – Nie było wyboru. Ale….tu jest dobrze. Jestem zadowolony.
Wychodzenie Głuchych na otwarty rynek pracy, to jeszcze wciąż melodia przyszłości.


- Tutaj są zebrane pojęcia, które dotyczą poruszanego przez nas tematu. – powiedział prelegent, gdy na ekranie pojawiło się około trzydziestu wyrazów. – Najważniejsze z nich to neoliberalizm, darwinizm społeczny i eksternalizacja kosztów. –  dodał.
Podeszłam do ekranu, wskazałam te trzy wyrazy i spojrzałam na prelegenta z wyczekiwaniem. On też spojrzał na mnie w oczekiwaniu na ciąg dalszy.
- Może trochę wyjaśni pan te pojęcia? – zapytałam – Wtedy będę mogła to przetłumaczyć.
Spojrzał na mnie z pewnym wyrzutem. Nie miał w planie szczegółowych wyjaśnień. Ale ja nie miałam w planie prowadzenia za niego prezentacji.
Niezrozumienie trudności, na jakie napotyka tłumacz migowy, wynika często z faktu, że mało kto zastanawia się, skąd w języku biorą się słowa. Tworzymy je, kiedy w naszej rzeczywistości pojawia się jakieś zjawisko, które jeszcze nie ma nazwy, a o którym już warto rozmawiać. W językach migowych jest tak samo. Z tą różnicą, że dostęp Głuchych do informacji jest ograniczony. Niektórymi dziedzinami się nie zajmują. Dlatego nie istnieją znaki migowe z wielu zakresów.  Poruszanie tematów nieopracowanych w języku migowym, stanowi wyzwanie dla tłumacza. Musi omawiać pojęcia, definiować, wyjaśniać. Czasem też ustala z Głuchymi znaki. Wspólnie wymyślają,  jak to będą migać. Dlatego tłumacz musi się przygotować do tłumaczenia. Musi najpierw sam zrozumieć wszystkie istotne zagadnienia, żeby potem umieć wyjaśnić je w sposób przystępny. Dlatego prosi wykładowców o wcześniejszy dostęp do materiałów. Potrzebne mu są teksty, które będą wygłaszane, lub przynajmniej słowa kluczowe.

Bywa, że tłumacząc wypowiedzi spontaniczne, tłumacz zabrnie w jakąś ślepą uliczkę.

- Co można zrobić ze starego podkoszulka? - zapytała prowadząca warsztaty ekologiczne, omawiając zasadę 3R (reduce, reuse, recycle). Wśród uczestników byli słyszący i Głusi.
- Kołczan - padła jedna z odpowiedzi w języku polskim.
- Serio? - zapytałam z wielkim zdziwieniem.
- Serio - podtrzymała niezrażona pomysłodawczyni. Zaczęłam snuć migową opowieść o Indianach. Przyglądała mi się z zaciekawieniem. Głusi też. Kiedy doszłam do łuku i strzał (które zamierzałam schować do rzeczonego kołczanu), usłyszałam jęk: - Nieeee! Chodzi o taką torebkę, którą nosi się w pasie. Jak to się nazywa?
- Może nerka?
- Aha!
(No i bądź tu kreatywnym tłumaczem :))


- Proszę zostać tak długo, jak będzie trzeba, - powiedziała starsza pani przez telefon - żeby Agatka miała pewność, że wszystko rozumie.
Agata  jest mamą Justynki, chorej na cukrzycę. Spotkałyśmy się w szpitalu dziecięcym w Prokocimiu. Dietetyczka wyjaśniała jej, jak komponować posiłki dla córki. Poprosiłam, żeby było jak najbardziej wizualnie. Okazała się w tej kwestii niezrównana. Rysowała wykresy działania poszczególnych leków. Zapisywała nazwy na tablicy. Agata już wcześniej wiedziała dużo na ten temat. Bez problemu opowiadała, ile gramów chleba i dodatków podała Justynce na każdy z posiłków. Dietetyczka była pod wrażeniem.
- Fajne te pani dzieci. – powiedziałam przez telefon do starszej pani, gdy zadzwoniła po tłumaczeniu. (Znam brata Agaty. On też jest niesłyszący.) - Agata jest super. Jarek też. Mają fajne rodziny. Są dobrymi ludźmi.
- Tak, to prawda. I to mnie bardzo cieszy.

Matki rzadko oczekują od dzieci wielkich osiągnięć, sukcesów, sławy, bogactwa. Chcą raczej, żeby dzieci były szczęśliwe. Głuchota w tym względzie nie dyskwalifikuje. Można być Głuchym i szczęśliwym. Trzeba tylko uwierzyć, że to możliwe. Zaakceptować.


- Narysowałam Wisłę. – powiedziała pani Marzena, poproszona o omówienie swojej pracy podczas warsztatów plastycznych - I kiedy patrzę na ten rysunek, to przypominają mi się moje spacery z tatą, gdy byłam mała. – zamyśliła się, zanurzając w czasy dawno minione - Tata często brał mnie na kolana, rozmawiał ze mną, tłumaczył mi coś, chodził ze mną do sklepu. – uśmiechnęła się, a ja prawie poczułam ciepło tamtej więzi z ojcem. - Wiem, że mnie kochał. – dodała – Więc, kiedy o nim pomyślę, to nawet dziś, choć od dawna go nie ma, czuję się bezpieczna i kochana.

I wtedy tłumacz ma łzy w oczach.


PS. Wszystkie imiona wspomnianych tutaj osób zostały zmienione.



Komentarze

  1. Wczoraj "odkryłam" Pani bloga i jestem pod wrażeniem Pani wrażliwości na drugiego człowieka i życiowej mądrości. Ja rownież byłam kilka razy na Camino i za trzy miesiące wyruszam na kolejne. Chętnie wypilabym kiedyś filiżankę kawy z Panią i posłuchała o doświadczeniach długiego wędrowania. Pozdrawiam serdecznie, Jola

    OdpowiedzUsuń
  2. Pani Jolu :) Caminowa kawa zawsze z największą przyjemnością. Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty