38. Chodzenie we mgle i zaglądanie za horyzont, czyli o szansach na dojrzałość

Szłam we mgle. Gęstej. Mlecznej. Spowijającej wszystko dookoła. Widziałam ze dwa metry drogi przed sobą. I tyle. Szłam w ciszy. Słychać było tylko dzwonki krów, pasących się gdzieś w pobliżu. I kichanie mężczyzny, który wędrował kilka metrów za mną.  I miarowe stukanie jego kijków.
Nie lubię ograniczonej widoczności. Budzi we mnie lęk. Utrudnia orientację. Spowalnia. Chcę widzieć, co dzieje się dookoła. Wtedy czuję się bezpiecznie. Ale tamtego dnia, wyjątkowo, mgła nie wzbudziła we mnie lęku. Szłam, wdychając wilgotne powietrze, wsłuchując się we własny oddech i kroki.  Szłam i cieszyłam się tym, że jestem nad oceanem i tak po prostu sobie idę. Lęk, jeśli gdzieś podskórnie drzemał, przez tę radość nie miał szans się przebić.

W życiu jednak czasem mnie dopada. Wypełza i rzuca mi się do gardła. Dusi swoimi mackami. Paraliżuje ruchy. Plącze myśli.  Burzy spokój. Odbiera radość i nadzieję. Skąd się właściwie bierze? Z bezradności? Z braku bezpieczeństwa? Z poczucia zagrożenia? Z jakiejś panicznej myśli, że świat jest pełen zła w najbardziej podstępnej postaci, wobec którego ludzie dobrzy i prości są bezsilni?

Są takie dni, kiedy zdarzenia mnie przerastają. Nie rozumiem ich. Nie wiem, co robić. Wtedy czuję, że nadchodzi lęk. Przyglądam mu się. Przystaję. Wstrzymuję oddech. Patrzę. Słucham.  Rozmyślam.

- Wiesz, tata Henia popełnił samobójstwo – powiedziała ze smutkiem Marysia, dzwoniąc do mnie pewnego popołudnia. Była sobota. Właśnie skończyłam zajęcia. Siedziałam w fotelu i rozmyślałam o ostatnich wydarzeniach. W nocy podano informację o atakach terrorystycznych w Paryżu.  – Podobno leczył się z depresji. – dodała Marysia - Nie wytrzymał.
Miałam go przed oczami. Wysoki. Lekko pochylony. Z nieśmiałym uśmiechem na twarzy. Przychodził czasem po Henia. Rozmawialiśmy. Był wrażliwym człowiekiem. Martwiły go przejawy agresji wśród dzieci. Zastanawiał się, jak zmotywować je do nauki. Wydawał się zaangażowany. Nie domyśliłam się, że cierpi na depresję.

Są takie sytuacje, wobec których nie wiadomo, co zrobić. Czy w ogóle można coś zrobić? Czy można jakoś pomóc? Zdarzenia, które każą zamilknąć. I poczuć absolutną bezsilność. Śmierć, porzucenie, zaginięcie, wypadek, ciężka choroba. A w szerszej skali także szalejące żywioły, epidemie, bieda, głód, wojna, terroryzm.
- Kiedy nam się wszystko w życiu układa, a bardzo się przy tym staramy – zauważyła Emilia, gdy rozmawiałyśmy, siedząc w jej mieszkaniu na szkolnym poddaszu - jesteśmy skłonni sądzić, że ci, którym przytrafia się coś strasznego, nie byli wystarczająco dobrzy, coś zawalili, niedostatecznie się starali, za mało pracowali, nie chciało im się, … że sobie po prostu na to wszystko zasłużyli.  – zamilkła na moment, jakby przestraszyła się własnych słów. Ale po chwili wróciła z nową myślą. – I nagle coś wali się w naszym życiu. I wtedy już wiemy, że przecież nie zasłużyliśmy. I że to jednak nie tak.

Życie nie rani bez sensu. Nie rozdziela razów za karę albo z wściekłości. Nie obraca wszystkiego w ruinę dla zabawy. Choć trudno je zrozumieć w chwili rozpaczy. Trudno się pogodzić. Trudno przyjąć, że to jakaś lekcja. Ale życie daje szansę. Ważną szansę – na dojrzałość. Bo konfrontacja z tym, co trudne (czasem tak trudne, że aż nie do zniesienia), jest właśnie taką szansą. Zmierzenie się z poczuciem straty, pustki, samotności, niemocy, odrzucenia to bardzo ciężkie zmagania. Nie każdy się na nie decyduje. Ale ci, którzy się jednak odważą, wychodzą odmienieni.

- Zmieniłaś się. – napisała na czacie Sonia, przeczytawszy mój kolejny wpis blogowy. – Kiedyś byłaś bardziej ……. pretensjonalna – dodała, a ja prawie usłyszałam jej parsknięcie gdzieś tam po drugiej stronie komputera – A teraz za cholerę nie da się tego wyszukać. No, choćbym chciała, to się do niczego doczepić nie da:)
- Hm, tak, ludzie się zmieniają. – odpowiedziałam - Choć nie sądziłam, że byłam pretensjonalna. – zastanowiłam się przez chwilę – Tego o sobie nie wiedziałam. Byłam raczej niepewna swoich możliwości, pełna lęku,  przed ludźmi, przed życiem, przed bólem …. I to może dawało efekt pretensjonalności. – przerwałam, bo myśli kłębiły mi się w głowie. – Potem życie mnie przemłóciło. Zadało tyle bólu, że nie miałam już siły na nic. I…. przestałam się tak panicznie bać.
- To tak, jak u mnie. – zauważyła Sonia. Ona też miała za sobą trudne doświadczenia: ciężki wypadek, długotrwałą rehabilitację i konieczność stworzenia siebie od nowa.  - Ale chyba teraz Ci z samą sobą lżej, no nie ? – zapytała – Przynajmniej ja się tak czuję….. I polubiłam siebie taką słabą i bezbronną.
-  Tak, to też. A poza tym wiem, że mogę być słaba, ale potrafię też być silna. Wcześniej nie wiedziałam, że potrafię. I to też jest duża sprawa -  ta świadomość. ….. I jeszcze dotarło do mnie, że życia zupełnie nie da się przewidzieć. Czasem coś, co wygląda na koniec, okazuje się początkiem.
- Tylko strach nie pozwala nam tego dostrzec. – dokończyła myśl Sonia.

Dotarłam na wzniesienie. Mgła już dawno opadła. Wyszło słońce. Kichający mężczyzna wyprzedził mnie jeszcze we mgle i poszedł szybciej. Byłam sama. Ale tym razem widoczność była doskonała, a pejzaż urzekający. Zatrzymałam się, żeby popatrzeć na skały i ocean. I posłuchać szumu fal. I zaciągnąć się głęboko słonym, wilgotnym zapachem. Żeby dostrzec wszystko to, co zostało mi podarowane. W tej krótkiej chwili. Podarowane po to, żebym je przyjęła. Żebym mogła się nim nacieszyć. Sięgnęłam do plecaka po aparat. Zrobiłam kilka zdjęć. A potem długo patrzyłam. Daleko, prawie za horyzont. Żeby zapamiętać. I żeby potem wyjmować te wspomnienia z zakamarków pamięci. I czerpać z nich radość. I siłę.

- A ty co? Masz romans? – zapytała Asia, śmiejąc się głośno  – Taka jesteś radosna, promienna.
- Romans ? – zapytałam też ze śmiechem – Nie jest konieczny. – dodałam, czując na sobie jej baczne spojrzenie. – Ja tak po prostu się cieszę. Kocham życie. Świetnie się w nim czuję. I cieszę się, że wiele dobrego mnie spotyka. Że słońce świeci. Że już nie ma smogu.  Że jest piękna jesień. Że jestem zdrowa. Że zjadłam dobry obiad. Że mam dom. Że mieszka ze mną moja córka. Że… Same powody do radości.

Mam taki zwyczaj, dzięki któremu gromadzę radość. Rano, gdy się obudzę, przez chwilę zastanawiam się, za co jestem wdzięczna. Za to, że się wyspałam. Że jest mi ciepło. Że stać mnie na to, żeby za to ciepło zapłacić. Że dam radę wstać i zejść do kuchni. Że zaraz odkręcę kran i popłynie z niego woda. Naleję ją do czajnika. Zaparzę kawę. Że w pracy spotykam życzliwych ludzi. Że mam spokojnych sąsiadów. Że mogę czytać książki. Że wciąż się uczę. Że… Jest tak wiele powodów. Codziennie. Na każdym kroku. W każdym miejscu. Zamykam oczy i każdy z nich sobie wyobrażam. I uśmiecham się. Taki poranny moment radości. I wieczorny też. Można w ten sposób usypać cały radosny kopiec.
A w ciągu dnia nie pozwalam tej radości uciekać. Nie martwię się tym, na co nie mam wpływu, co mnie przerasta, co jest poza moim zasięgiem. Robię to, co umożliwia mi życie. Tylko tyle. I aż tyle.

- Czy wszystkim później już się nie chce? – zapytała moja młodsza córka, wąchając pasztet z czerwonej soczewicy i marchewki, który właśnie wyjęłam z piekarnika. Zapach ziół unosił się w całej kuchni. Taka szczęśliwa chwila, choć prosta i ulotna. Uśmiechnęłam się, bo pytanie było raczej nie do mnie, choć należę już do tej grupy wiekowej, której doskwiera życiowe znużenie. Wzruszyłam ramionami i spojrzałam na nią ze zdumieniem.
- Mnie o to pytasz? – wyraziłam głośno swoją wątpliwość.
- No, właśnie. – przyznała z niedowierzaniem – Tobie jakoś wciąż się chce.
- Zatem znasz już odpowiedź.



Komentarze

Popularne posty