37. Tranquilamente, tu estás en Asturias, czyli o poszukiwaniu dystansu

Weszłyśmy do baru po całodniowej wędrówce. Była już prawie dziewiętnasta. Ostatnia szansa, żeby zjeść coś ciepłego, nadarzała się właśnie w tym momencie. Do schroniska w Piñeres pozostało kilka kilometrów, ale tam czekały na nas tylko łóżka i prysznic.
- Na menu del dia jeszcze za wcześnie. – zauważyła Silvia. (W Hiszpanii można zjeść dania obiadowe wczesnym popołudniem - między pierwszą a trzecią -  i po ósmej wieczorem.)
- To może weźmy tortillę i ensalada rusa (sałatka jarzynowa, nazywana w Hiszpanii „rosyjską”)?
Za barem stał uśmiechnięty mężczyzna. Spokojnie czekał na nasze zamówienie. Dopiero, gdy zaczął coś przygotowywać, zauważyłam, że ma niedowład kończyn. Zaprosił nas do stolika. Po dłuższej chwili przyniósł talerze, a potem szklanki. Idąc chwiał się wyraźnie. Poruszał się o kuli. Ręka, w której nosił talerze drżała mu nieco. Mięśnie twarzy wykonywały swoisty taniec, wykrzywiając ją w rozmaite grymasy. Ale on znosił to z dużym wdziękiem.
- Tranquilamente, tu estás en Asturias./ Spokojnie, jesteś w Asturii.  – mówił do klientów, zacinając się trochę i radośnie, acz nieśpiesznie, krzątając za barem.
- Podziwiam go. – powiedziałam półgłosem do Silvii - Wyjście do ludzi wymaga od niego nie lada odwagi. I musi się na nią zdobywać codziennie.

Odważyć się być niedoskonałym. I to w świecie, który doskonałość, zwłaszcza fizyczną, prezentuje jako conditio sine qua non sukcesu życiowego. To niełatwe zadanie. Wymaga głębokiej refleksji. Akceptacji własnego ciała i jego możliwości. Przyjęcia ograniczeń. Podejmowania działań pomimo, iż wydają się niemożliwe. Znalezienia własnego stylu. I ogromnego dystansu do samego/samej siebie.

- Zdarza mi się coś przekręcić. – opowiadała Lena -  Zwłaszcza, gdy kilka osób żywo dyskutuje i mówią jedna przez drugą. Trudno mi wtedy usłyszeć wszystko dokładnie. – ciągnęła dalej, a jej piękne, ciemne oczy na przemian rozszerzały się i zwężały, dodając tej historii pikanterii i uroku („Wie pani, zauważanie pięknych kobiet w tłumie jest jak zbieranie grzybów” – powiedział pewien pan, chcąc wyrazić swój zachwyt, bo obok Leny po prostu nie można przejść obojętnie). Zawsze słucham jej z zaciekawieniem, bo sztukę wyrażania myśli w słowach opanowała w stopniu nieprzeciętnym. Posługuje się przy tym piękną polszczyzną (jak przystało na filolożkę).  Używa aparatów słuchowych (które są coraz lepsze, ale nie są doskonałe), bo ma ubytek słuchu około stu decybeli. Rozmawia na każdy temat, czytając mowę z ust (co jest niezwykle trudną i niepospolitą umiejętnością). I ma nadzwyczajne poczucie humoru. – Czasem zdarza mi się włączać do rozmowy nieco bezsensownie. Oczywiście, wszyscy mają z tego niezły ubaw. – roześmiała się  – I…. wiesz, co wtedy robię? – zapytała, spoglądając na mnie z rozbawieniem. – Wstaję i dygam.

Życie jest jak wędrówka. Nie można znać się na rzeczy, zanim się wyruszy.  Trzeba iść i stopniowo zdobywać doświadczenie. Dostosowywać tempo do drogi i własnych możliwości. Pokonywać trudności, które pojawiają się znienacka. Popełniać błędy. Poczuć swoją bezsilność. Przyjąć, że bywa się nieporadnym. I że to nie jest powód do rezygnacji. A jedynie wyzwanie, żeby  poszukać własnego sposobu działania.

Otoczenie dostrzega tylko część moich wysiłków. Jego reakcje i oceny bywają niesprawiedliwe. Ale stanowią informację o tym, jakie efekty są widoczne na zewnątrz. Skłaniają mnie do spojrzenia na siebie z dystansu. A gdy są bardzo bolesne, ten dystans wymuszają.

-  Mogłabyś zrobić karierę, zajmować gdzieś jakiś niezły stołek. Nie próbowałaś? – zapytała Milena, podczas naszego wspólnego dyżuru w świetlicy szkolnej.
- Próbowałam.
- I co? Nie wyszło? Pewnie byłaś za mało uparta. Może cię nigdy nie przycisnęło?
- Przycisnęło. I to mocno. – odpowiedziałam ze smutkiem, bo pytanie przywołało przykre wspomnienia - Ale to chyba tak nie działa, jak myślisz. Tonący chwyta się brzytwy. Robi cokolwiek, byle ocalić życie. Nie płynie do brzegu w mistrzowskim stylu. Bo nie czas na popisy.

- To pani jest niezaradna! – wykrzyknęła pewna ważna pani podczas rozmowy rekrutacyjnej na stanowisko decyzyjne, odkrywając (po wielu zachwytach nad bogactwem mojego doświadczenia zawodowego) także moją piętę achillesową: że jestem jedynym żywicielem rodziny.
- Niezaradna? – prawie jęknęłam, bo bardzo mnie zabolało - Niewiele pani o mnie wie.

Ile razy musiało zaboleć, żeby wreszcie dystans był wystarczający?

- Pani jest taki rocznik na luzie. – powiedział pewien żartowny ojciec, odbierając dziecko ze szkoły, w której pracuję.

- A ty, jak zawsze, oaza spokoju. – zauważyła Małgosia, gdy rozmawiałyśmy o naszych problemach zawodowych. - Jakbyś chodziła na jogę.

Nie zawsze taka byłam. Spokój przyszedł z czasem. Jako refleksja nad tym, co warto. I na czym naprawdę mi zależy. Kiedyś bywało inaczej. Wyznaczałam sobie cele, które bardzo chciałam osiągnąć. I starałam się ze wszystkich sił te cele osiągnąć. Byłam przekonana, że im bardziej się staram, tym większe są szanse, że będę skuteczna. Ale efekty okazywały się zupełnie odwrotne.

- Dlaczego podjęli państwo studia z zakresu zarządzania oświatą? – zapytał wykładowca podczas zajęć. (To były moja szósta podyplomówka. Wciąż czułam, że jeszcze czegoś nie umiem.) Padały różne odpowiedzi. Zastanawiałam się nad moją.
- Bo mam własny pomysł na prowadzenie placówki, w której pracuję i chciałam go zrealizować. – odpowiedziałam idealistycznie. A rok później stanęłam do konkursu na dyrektora. Chciałam stworzyć szkołę mniejszościową dla dzieci głuchych, opartą o lokalną społeczność Głuchych, z ich językiem i kulturą. Był rok 2005. W mieście na dalekiej północy taki pomysł brzmiał jak herezja.
- Gratulujemy pani nowatorskiej koncepcji. – powiedziała przewodnicząca komisji konkursowej, pokrywając ironiczny grymas twarzy nieszczerym uśmiechem. Wybrano kontrkandydatkę, która deklarowała kontynuację dotychczasowej nijakości. Byłam załamana.

- Jeśli wciąż próbujesz i wszędzie natrafiasz na szklaną ścianę, to sobie odpuść. – powiedziała Małgosia, wysłuchawszy opowieści o mojej donkiszoterii - Przestań próbować. Nie usiłuj. Nie naciskaj. Poczekaj. Rozwiązanie przyjdzie samo. Czasem musisz poczekać, bo to trochę potrwa. Bo trzeba przygotować jakąś drogę. A tego nie da się zrobić szybko. Ale przekonasz się, że jeśli czegoś rzeczywiście pragniesz, to do tego dojdziesz. Nawet, jeśli droga będzie daleka i kręta.

Porzuciłam miasto na północy. Wróciłam do Krakowa. Pomyślałam, że wreszcie sobie odpocznę. Przestałam formułować oczekiwania. Żyję tym, co przychodzi. Reaguję na to, co napotykam. I cieszę się samym przepływem życia. Niepotrzebne mi do tego rzeczy wielkie.

- Jesteś silną kobietą. – powiedział Juan, gdy skończyłam bandażować mu nogę. Spoglądał mi przy tym głęboko w oczy, jakby chciał zajrzeć w głąb mojej duszy. - Nie narzekasz. – dodał z podziwem. Staliśmy pośrodku leśnej drogi. Kilkadziesiąt metrów od klifowego brzegu oceanu, którego widok zapierał dech w piersiach. W pięknej, hiszpańskiej prowincji - Asturias. Ciepło słońca rozlewało się po całym ciele. Miałam za sobą prawie czterysta kilometrów wędrówki. Pełnej wrażeń, spotkań, refleksji. I byłam za nią życiu bardzo wdzięczna.
- Na co miałabym narzekać? – zapytałam, zanurzona w tamtej radosnej chwili.
- Na zmęczenie, na drogę, na pogodę, na plecak, na brak miejsca w schronisku, na… - urwał, zamyśliwszy się nad dalszym ciągiem.
- Hm, … Są wakacje. Mam dużo czasu. Idę powoli. Z nikim się nie ścigam. Nie przeszkadza mi, że czasem zabłądzę. Przyjechałam tu, żeby przejść tę drogę, więc ją lubię. Razem ze wszystkimi trudnościami. A pogoda?.... Kiedyś by mi przeszkadzała. Ale dziś …. po prostu idę. Deszcz - nie deszcz, wiatr - nie wiatr. – odpowiedziałam, przyglądając  się mojemu rozmówcy, który próbował stanąć pewniej na zabandażowanej nodze. – Widzisz, szczęście przychodzi, gdy przestajesz narzekać.
Okazja do radości trafia się często. Ale trzeba dać sobie czas, żeby tę okazję dostrzec i tę radość przeżyć.

Usiadłam w kawiarni tuż przy plaży. Z drewnianego podestu schodziło się na gorący piasek. Zamówiłam kawę – białą, słodzoną , która po długim marszu stawia na nogi, pozwala iść dalej. Zdjęłam buty. Czekałam aż przeschnie mi koszulka i plecak. Dookoła plażowicze zażywali kąpieli słonecznych i morskich. Wiał lekki wiatr. Słońce grzało. Fale szumiały.  „Pewnie byłoby miło zostać tu na dłużej” – pomyślałam – „Idąc, korzystam z uciech tego świata tylko marginalnie. Czasem przysiądę na plaży, czasem coś zjem, chwilkę pobiesiaduję. I, patrząc na tych ludzi, trochę mi żal, że muszę zaraz zarzucić plecak i odejść.  – zamyśliłam się, bo opcja pozostania była niezwykle kusząca – Ale siedząc w jednym miejscu poznałabym tylko to miejsce. I nic poza nim. A przecież wydeptywanie świata i przyglądanie mu się z bliska jest moją największą radością”.

- Tylko mi nie mów, że gdzieś na świecie są dzieci, które nie mają co jeść. - zaprotestowała pewnego dnia moja młodsza córka. Widocznie nadużywałam tego argumentu. Ale on tkwi we mnie bardzo głęboko. Żyję ze świadomością istnienia obszarów nędzy. Używam świata delikatnie. Żeby dla innych też coś zostało. I nie rozpędzam się w posiadaniu. Szczerze mówiąc, nigdy nie miałam szans, żeby się rozpędzić. Ale teraz doceniam ten fortel, który zastosowało życie, żeby mnie powstrzymać.

– Amerykanie  nawet nie wiedzą, jak bardzo są uprzywilejowani, żyjąc w tak dobrze zorganizowanym i zamożnym państwie. – powiedziała Shea, gdy dopijałyśmy drinki w barcelońskim pubie. – A jednocześnie,  jak bardzo ten wysoki standard życia ogranicza ich doznania.  – dodała otwierając małżową muszlę.  - Moi znajomi nie wyobrażają sobie wakacji bez luksusowych hoteli, eleganckich wycieczek, restauracji, wyszukanych drinków. – ciągnęła, sięgając po następnego mula – Dla nich Camino jest czymś absolutnie nie do przyjęcia. – uśmiechnęła się, rozmyślając nad czymś, co poruszyło jej umysł – A ja zjadłam najlepszą w życiu kolację na plaży o zachodzie słońca.  – roześmiała się - Wiesz, co to było? – westchnęła, jakby czując jeszcze tamten smak - Bagietka ze szpinakiem, ugotowanym w schroniskowej kuchni. – skinęła na kelnera, aby przyniósł jej jeszcze jednego drinka - I będę ten smak pamiętać do końca życia.  – podniosła do ust kieliszek i zamoczyła usta – Gdyby to była kolacja w restauracji, to już bym jej pewnie nie pamiętała.

Szczęście przychodzi w momentach nieoczekiwanych. Kiedyś bardzo o nie zabiegałam, a ono zdawało się moje starania mieć za nic. Odpuściłam. Nie zabiegam. Już wiem, że niczego nie muszę.

- Czy to miejsce ci odpowiada? – zapytała Silvia, odchylając brezentową klapę dziesięcioosobowego namiotu, w którym mieszały się zapachy wilgotnych materacy, zmęczonych ciał i codziennych kosmetyków.
- Tak, jest w porządku. – odpowiedziałam szczerze, ale po chwili zastanowiłam się, co mnie właściwie cieszy w tej sytuacji  -  Mam dach nad głową. Mogę coś zjeść i umyć się. Po długiej, męczącej wędrówce to całkowicie wystarczy. – powiedziałam z przekonaniem. Po czym dodałam zdanie, które po polsku wypowiadam znacznie rzadziej, zachowując je na momenty szczególne. Ale po angielsku jest zawsze gotowe, żeby wybrzmieć. Jakby każda chwila zasługiwała na nie. – I’m happy!
– Uwielbiam  ten twój minimalizm, ten szczególny rodzaj myślenia, …. a może ducha? – uśmiechnęła się Silvia – Zresztą…. - dodała po chwili namysłu – ja czuję tak samo.



Komentarze

  1. za rok idę na 1sze Camino z moją mamą. a wszelkie takie Twoje wątpliwości, swego rodzaju marzenia i zderzanie się ze ścianą jest dla mnie codziennością - jestem jak Lena (czytająca z ust i głucha 110 db i niesamowicie aktywna zyciowo). trzeba mieć niezłą skórkę słonia by wielu rzeczy nie przyjmować do siebie i pruć dalej:). Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  2. Agnieszko :) Dziękuję za Twój komentarz. Cóż, ludzie wrażliwi muszą czasami mieć "skórę słonia", żeby przetrwać. (Obie to wiemy.) Ale dopiero wtedy, gdy przetrwamy, wydarza się coś, dla czego było warto :) Ciekawa jestem, czym się zajmujesz. W każdym razie: pruj dalej! Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty