36. Szara woda i kolacja ze śmietnika, czyli o dotykaniu życia

- Wczoraj miałem kolację ze śmietnika –  powiedział Andreas, gdy kupowaliśmy owoce w wiejskim sklepiku, gdzieś pomiędzy Islares a Laredo. Przyjrzał mi się uważniej, poszukując najwyraźniej w mojej twarzy oznak odrazy albo przynajmniej zdziwienia.
- Aha – powiedziałam tylko, patrząc na niego ze zrozumieniem.  - Ludzie czasem wyrzucają  całkiem dobre jedzenie. Po prostu kupują zbyt dużo.
–  Tak. To były warzywa. – ożywił się wyraźnie, kontynuując opowieść - Zapakowane. Ugotowałem z nich zupę. Całkiem smaczną. – uśmiechnął się, jakby czuł jeszcze ten smak.
- Oglądałam kiedyś film o człowieku, który żyje tak od lat. Nie wydając pieniędzy na nic. Żywność wyjmuje ze śmietników. I nawet dzieli się z innymi. – dodałam.  I westchnęłam głęboko, bo wydało mi się bardzo słuszne i istotne, żeby nie marnować jedzenia, gdy gdzieś na świecie wciąż są głodni ludzie.

A przecież to, co obserwuję dookoła niekoniecznie potwierdza moje przekonanie. Bo tuż za rogiem czyha lęk. Obawa  o zdrowie, o życie. Bo przecież bakterie, wirusy, pasożyty… I z tej obawy ciągłe mycie, wyparzanie, pasteryzacja, pakowanie próżniowe, terminy przydatności do spożycia, rękawice, szczypce, opakowania jednorazowe. I pozbywanie się tego, co nie spełnia wyszukanych norm. Wszechobecna higiena, estetyka, wygoda i elegancja.

- Napisałam na blogu, że zbieram wodę spod prysznica do miski. I potem spłukuję nią toaletę. Taka „szara woda”. – opowiadała Dorota, z którą znamy się od kilku lat i niezmiennie mnie inspiruje. - Koleżanka przeczytała ten tekst i zapytała z przerażeniem; „Ty naprawdę to robisz?!”. – dodała i zamyśliła się na chwilę - A ja tak żyję, jak opisuję. Oszczędzam wodę. Dla mnie to ważne.  – wypiła łyk ciepłej wody. Siedziałyśmy na drewnianych hokerach w mojej kuchni. Było czerwcowe popołudnie. Promienie zachodzącego słońca odbijały się w szybach otwartego okna. Spotkałyśmy się na chwilkę, bo pożyczała ode mnie torby z Ikei, żeby spakować do nich swój krakowski dobytek i wyprowadzić się wraz z mężem do domku w Beskidzie Niskim. By tam założyć warzywnik pełen różności, pisać na blogu o ekologicznym życiu i wegańskiej kuchni. I żyć prostym życiem, blisko natury.
- Wiesz, … - zastanowiłam się, bo przyszło mi do głowy, że skądś znam takie myślenie - … przez lata spędzałam wakacje wraz z dziećmi w wiejskim domku moich rodziców. Zbieraliśmy deszczówkę do beczki. A potem podgrzewaliśmy ją na piecu opalanym drewnem. Albo na słońcu, w dużej, metalowej miednicy, ustawionej na trawniku. Myłam w niej dzieci. Miałyśmy taką plenerową łazienkę. Pieluchy wybielałam na słońcu, namydlając je przedtem i rozkładając na trawie. Proste życie daje wiele powodów do radości. I mnóstwo wrażeń. Ale …. jest trudniejsze fizycznie.
- Być może.  Ale dlaczego teraz wszystko ma być ułatwione? Zastanawiam się, dlaczego w sklepach coraz więcej warzyw umytych, obranych, pokrojonych. Po co? Przecież to zubaża. Ogranicza kontakt ze światem.
- A zauważyłaś, że życie robi się coraz bardziej bezdotykowe?  - zapytałam, bo mam podobne refleksje.  – Jednorazowe chusteczki, pieluchy, nawet majtki. Buty są coraz piękniejsze. I rzadko służą do chodzenia. Bo mało kto dziś chodzi. Obserwujemy świat zza szyby. Dotykamy przez opakowania jednorazowe i ubrania ochronne. Hm,  pewnie od tego zanikają nam niektóre obszary kory mózgowej. – roześmiałam się nieco gorzko.


Żyję już tyle lat, a wciąż nie rozumiem wielu zjawisk, które dostrzegam. I na niektóre nie ma we mnie zgody. I najprościej byłoby popaść w zgorzknienie, uznać, że mój świat  - piękny i sensowny - odszedł nieodwołalnie. A to, co nadeszło w zamian, jest kompletnym chaosem. Ale przecież wiem, że tuż obok bezsensu, bywają ukryte skarby największe. I że wystarczy tylko cierpliwie szukać. Albo samemu je tworzyć. (- Szczęściara z ciebie, jeśli uważasz, że to wszystko ma jakiś sens – skomentował ironicznie mój brat. )


- Moi znajomi myślą, że jeśli podróżuję, to mam strasznie dużo pieniędzy. A ja śpię jako couchsurfer, jem bagietkę z hipermarketu na obiad, jadę czasem na stopa. – zwierzyła się Aga, nauczycielka angielskiego ze Śląska, którą spotkałam w hostelu w Llanes-Playa de Poo, wędrując z Silvią po Camino del Norte. Zajmowała kanapę w common space. – Ja tu śpię.  – powiedziała, śmiejąc się – Czekam aż wszyscy sobie pójdziecie. A rano muszę wstać najwcześniej. Nie stać mnie na płacenie za noclegi. Gdyby nie couchsurfing, nie byłoby mnie tutaj. A przecież Asturia jest taka piękna!


Na Camino spaliśmy w różnych warunkach. W dużych salach, dla kilkunastu albo kilkudziesięciu osób. Na łóżkach piętrowych, ustawionych bardzo blisko siebie.  Albo na materacach, ułożonych w sali gimnastycznej lub w namiocie. Czasem na jednorazowych prześcieradłach pokrywających materace. A czasem bez. Kobiety i mężczyźni. Młodzi i starzy. Razem. Blisko siebie.

Gdy snuję takie caminowe opowieści, niektórzy krzywią się z niesmakiem. O wyruszaniu z domu myślą inaczej. Niekoniecznie chcieliby podróżować bez wygód. Przez lata dochodzili do punktu, w którym są teraz. Walczyli o wygodne, bezpieczne życie. Wychodzenie poza tę strefę uważają za zbyt trudne. Już nie dla nich.

- Powinnaś latać porządnymi liniami. – stwierdził z przerażeniem mój kuzyn-biznesmen - A masz chociaż zarezerwowany jakiś wygodny hotel w Barcelonie? – zapytał, uważając pewnie podróżowanie w innych warunkach za nieodpowiedzialne.

Nigdy nie nocuję w hotelach. Są zbyt drogie. A poza tym trudniej w nich nawiązywać kontakty. Zajmując  jedynkę można w ogóle nie spotykać innych gości. A przecież nie o to chodzi w moich wędrówkach.


- Wiesz, ten Fin śpi obok windy. – wyszeptała Silvia, bo w naszym pokoju było już ciemno i inni pielgrzymi zasypiali. Doszłyśmy tego dnia do Portugalete, pięknego, nadmorskiego miasteczka z ruchomym mostem i kolorowymi kamienicami. Obcowanie z pięknem otwiera na świat. Pomaga być dobrym.  – Zaniosę mu moją karimatę, bo leży na podłodze.
- Poczekaj, pójdę z tobą. – zatrzymałam ją, bo przyszło mi do głowy, że też mogę się przydać  - Wezmę mój koc i poduszkę. I tak ich nie używam.  (- Dreptałyście tak w półmroku, gęsiego. Taki zastęp pomocowy. – powiedziała nazajutrz Jola - Aż mi się głupio zrobiło, że się nie przyłączyłam.)
Fin był starszym człowiekiem. W drodze od kilku miesięcy. Wędrował w swoim tempie. Spotykałyśmy go to tu, to tam. Czasem przybywał do schronisk dość późno, gdy wszystkie łóżka były już zajęte. Wtedy bez wahania godził się na miejsce na podłodze. Zawsze uśmiechnięty, łagodny, spokojny. Opowiadał, że zdarzało mu się spać pod gołym niebem - na polu albo pod drzewem. Zasypiał, wpatrując się w gwiazdy.


Gdzie są granice braku komfortu, poza które nie chciałabym wykroczyć? Czy gdzieś są? Czy są potrzebne? Wciąż ich poszukuję. Bo czuję, że ich istnienie zamyka mnie na świat. Po caminowych doświadczeniach, przesunęłam je o wiele dalej. Już się tak wszystkiego nie obawiam. To otwierające doświadczenie. Przyglądam się dokładniej sytuacjom. Zaglądam głębiej. Pod spód. Bo higiena i estetyka to tylko powierzchniowa warstwa życia.  Nie najważniejsza. Ma wartość jedynie wtedy, gdy pod spodem jest coś więcej.


Siostra mojej babci była albertynką. Odwiedzałam ją w domu zakonnym, w Rząsce. Zostawiała dla mnie swoje desery. Chowała je w szafce nocnej. Miały od tego zapach wilgoci. Nie przepadałam za nim. Ale ona dzieliła się ze mną swoim życiem. To było ważniejsze niż zapach.


- Nie krępuj się, Madame – zażartował Nino, odsuwając swój materac, gdy hospitallero wskazał mi sąsiedni. – Mogę się przesunąć.
Znaliśmy się już od kilku dni. Był uroczym Włochem. (- What’s wrong with Italians? – zapytał, gdy westchnęłam, dowiadując się, skąd pochodzi. – Nothing wrong. All the best!  – odpowiedziałam, uśmiechając się do wspomnień). Miał nieco ponad dwadzieścia lat. I wszędzie, gdzie się spotykaliśmy, ustępował mi miejsca. Tym razem nocowaliśmy w namiocie dziesięcioosobowym (w Pobeña obok albergue rozbito kilka namiotów, żeby umożliwić nocleg dużej grupie pielgrzymów). Na materacach, ułożonych na drewnianej podłodze. Ciasno. Jeden koło drugiego. Plecaki ustawiliśmy w nogach. Na nich mokre ubrania i ręczniki. (- Co za prymitywne warunki! Jesteśmy jednak w swojej masie nieokrzesani. – skomentowała sytuację Irma, która nocowała z nami.)
- Nino, twoje sąsiedztwo, będzie z pewnością jedną z najmilszych rzeczy, jakie mi się dzisiaj przydarzyły. – odparłam, śmiejąc się, na widok jego szamotaniny z materacem. – Poza tym, mamy dwa materace. We Francji na Via Podiensis nocowałam na double bed z pewnym młodym człowiekiem. Tutaj każde z nas ma swoją własną przestrzeń. To luksus! – dodałam, rozkładając zielony śpiwór Quechua w rzędzie śpiworów tej samej marki.


Bywa, że aspekt estetyczny zamyka na kontakt z drugim człowiekiem. To widać. Nie trzeba nic mówić. Przerażenie, obrzydzenie jest widoczne w spojrzeniu, w grymasie twarzy, w przelotnym zawahaniu. Czy podać rękę? Czy przytulić? Czy usiąść obok?

Dagmara ma skórę delikatną jak skrzydła motyla. Przy najmniejszym urazie tworzą jej się pęcherze. Nawet od zbyt przylegającego ubrania. Nosi czapkę na co dzień, bo nie ma włosów. Jest bardzo pogodną osobą. Dawid urodził się bez dłoni. Radzi sobie sprawnie ze wszystkimi czynnościami. Lubi majsterkować. Jan stracił nogę w wypadku. Ma protezę, ale czasem jej nie zakłada, bo robią mu się odleżyny. Wtedy chodzi o kuli. Na jednej nodze. Umie naprawić chyba wszystko, co może zepsuć się w domu. Anna jest niewidoma. Porusza się z białą laską. Dociera wszędzie. Pomaga kobietom z niepełnosprawnościami.
Każde z nich przyciąga uwagę. Na ulicy, w sklepie, w tramwaju. Jedni spuszczają wzrok, odsuwają się, spoglądają z przerażeniem. Inni komentują. Bezradnie, bezmyślnie, bezlitośnie. Przywiązani do schematów, dotyczących wyglądu, nie zastanawiają się, że to tylko schematy. A życie chodzi swoimi drogami. I bywa zaskakujące. A oprócz tego, są gdzieś granice, poza którymi okazywanie obrzydzenia staje się nieludzkie. Głęboko rani. Podcina skrzydła. Odbiera wiarę w siebie.

Dzieci, z którymi pracowałam miewały wszy, świerzb i wiele zakaźnych chorób. Pochylaliśmy się wspólnie nad naszymi zadaniami - głowa przy głowie, ręka w rękę, twarz przy twarzy. Pasożyty nigdy mnie nie dopadły. Choroby zakaźne tylko czasami.


Lubię dotykać ludzi. Głaskać, przytulać, trzymać za rękę. Czuć ich ciepło. Szorstkość lub gładkość skóry. Miękkość włosów. Sprężystość mięśni. Twardość kości. Padam w objęcia na powitanie. Poklepuję na pożegnanie.Ta bezpośredniość pomaga mi nawiązywać kontakty. Pogłębiać więzi. Czuję, że dotykanie ludzi jest jakąś dziecięcą potrzebą, która wciąż we mnie nie wygasła. Czymś tak naturalnym, jak głaskanie i przytulanie zwierząt. Dotykanie liści i kwiatów. Obejmowanie drzew. Gładzenie kamieni i  muszli. Chodzenie boso po piasku. Leżenie na trawie. Wygrzewanie się w promieniach słońca. Jest po prostu dotykaniem świata. Dotykaniem życia.



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty