34. Eskerrik asko, czyli parę słów o przyjaźni

Siedziałyśmy z Silvią na nabrzeżu w Deba. Była może dwudziesta. Słońce nadal grzało mocno. Brzegiem morza przechadzali się plażowicze. Jadłyśmy naszą kolację, kupioną w supermercado: ja - empanada gallega, czyli po galicyjsku, (empanar  znaczy „otaczać chlebem”, a empanada gallega to duże ciasto chlebowe z nadzieniem, zazwyczaj z tuńczyka, cebuli, papryki, pomidorów, jajka ugotowanego na twardo i papryki pimenton), ona – warzywa gotowane i sardynki z puszki.

Poznałam ją dwa dni wcześniej, pierwszego dnia mojej wędrówki przez Camino del Norte. Szła ścieżką, wijącą się tuż nad stromym brzegiem oceanu, w swoim jasnym kapeluszu i białej koszuli, która kontrastowała z ciemnymi włosami. Towarzyszył jej Daniel – śniady, wysportowany i niezwykle radosny. Właściwie, oboje byli radośni. Dało się odczuć, że ta wędrówka sprawia im dużą przyjemność. Daniel poszedł nieco szybciej i już go więcej nie widziałyśmy. A my spotykałyśmy się po drodze wielokrotnie. Po paru dniach szłyśmy już razem.

- Zobacz tu jest nazwa w  czterech językach Hiszpanii: castellano, euskera, català i galego. – powiedziała, wskazując napisy na opakowaniu sardynek. Ubrałam okulary i spojrzałam na czerwony kartonik. Rzeczywiście, były tam cztery nazwy, a każda wyglądała zupełnie inaczej niż pozostałe: caballa del sur, hegoaldeko berdela, verat d’ull gros, xarda do sur.
- Hm… zupełnie niepodobne. Jak sobie radzicie z tą różnorodnością?
- Każdy mieszkaniec Hiszpanii musi mówić w castellano, więc czasem rozmawiamy właśnie w castellano, a innym razem w naszych językach narodowych.  Català, castellano i galego są dość podobne. Możemy się zrozumieć. Tylko Basków nie rozumiemy, bo euskera jest zupełnie odmiennym językiem. – Przyjrzała się uważniej napisom i dodała: - Ja też się go uczę, bo mnie fascynuje. Zapisuję tutaj różne zwroty. - pokazała swój malutki notesik.
- A jak jest „dziękuję” w euskera ?
- Eskerrik asko.
- A w pozostałych?
- Grazas w galego.  Gràcies w català. Gracias w castellano.

Wielojęzyczność mnie zachwyca. Przenikanie się języków i kultur uważam za wielkie bogactwo tego świata. I za szansę dla nas wszystkich. Z ciekawością obserwowałam funkcjonowanie dwóch języków urzędowych: w Katalonii - català i castellano, w Kraju Basków - euskera i castellano. Dwujęzyczne komunikaty w pociągach i na stacjach. Dwujęzyczne nazwy barów i kawiarni, a także oferowanego menu. Podwójne nazwy miejscowości.

- Gdzie zaczęłaś Camino? W Donostii? – zapytał hospitallero w albergue w Zarautz.
- Nie, w San Sebastian. – odpowiedziałam z uśmiechem. Spojrzał na mnie z wyrzutem. Wtedy do mnie dotarło, że nie nadążam za rzeczywistością.  – Ups!... Przecież to to samo. Tak, w Donostii.

Silvia jest nauczycielką. Uczy prawa i ekonomii w szkole zawodowej w małym miasteczku Puigcerdà, w Katalonii. Wykłada w języku katalońskim. Jak każdy nauczyciel, mogła wybrać pomiędzy català i castellano. Wybrała català, bo jej uczniowie są Katalończykami. A tożsamość narodowa jest dla niej istotną wartością.

Gdy spotykałyśmy Hiszpanów, zaczynali rozmowę o językach, którymi się posługują. Ten temat  znajdował się na liście najpopularniejszych (obok kryzysu, bezrobocia i polityki unijnej - Silvia miała w smartfonie cały zestaw memów politycznych, które stanowiły żelazny punkt każdego spotkania). Przysłuchiwałam się z zainteresowaniem. Dla mnie takie problemy nie są codziennością. Różnorodność kulturowa u nas nie jest aż tak oczywista. Kiełkuje nieśmiało. Odradza się po latach socjalizmu, który chciał wszystko ujednolicić, wyrównać, uśrednić, zmatowić.

- Wiesz, chyba mamy coś wspólnego – powiedziała Silvia któregoś dnia, śmiejąc się - Katalończycy są w Hiszpanii nazywani „polacos”.
- O! A to dlaczego?
- Że niby są obcy.
- Hm…  no to chyba niezbyt miłe? i dla was i dla nas.
- No, niezbyt. Ale ta nazwa nas łączy.

Krok za krokiem odkrywałyśmy, że łączy nas o wiele więcej. Podobne spojrzenie na świat i ludzi. Podobne reakcje. Bez jakichkolwiek ustaleń. Czasem wystarczyło, że na siebie popatrzyłyśmy i już wszystko było jasne.

- O! Sisters! – zawołał Anreas, spotykając nas któregoś dnia . – Jak was widzę razem, gdy idziecie, rozmawiacie albo robicie cokolwiek ,  to mam wrażenie, że po prostu znacie się przez całe życie. Jak siostry.
- Masz rację, jest w tym coś magicznego. – odparłam po namyśle - Nie wiadomo, jak to działa, ale ja też czuję, jakbym znała Silvię od zawsze.

Chyba tak właśnie powstaje przyjaźń. Z powinowactwa dusz. Z - początkowo niezbyt wyraźnie wyczuwalnego - współbrzmienia, współodczuwania. Rzadko bywa jak miłość - od pierwszego wejrzenia. Raczej rozwija się powoli. Wśród codziennej krzątaniny. Rozmów przy porannej kawie i na sąsiednich materacach. Podczas prania skarpetek i w kolejce po łóżko w schronisku. Z drobnych gestów, spojrzeń, słów wypowiedzianych we właściwym momencie. Zawiązuje się mimochodem. Nienachalnie. Tak, że można z niej w każdym momencie zrezygnować. Odejść. Wycofać się. Bez tłumaczenia. …. A jednak ona wciąż trwa.

- Do you have friends? – zapytał Luca, gdy szliśmy przez Toskanię, rok wcześniej.
- Yes, I do. – odpowiedź wydawała mi się oczywista.
- Who is a friend for you? Everyone you know from work, from school, from the neighborhood (the American way)? Or just someone special? So do you have one friend or many?
- I think... many ...but… that's a tough question.

Bo kto właściwie jest moim przyjacielem? Nie używam tego słowa zbyt często, bo po polsku oznacza głęboką i długotrwałą więź. Ale może to przesada? Przecież zbyt wielka powściągliwość i oszczędność w słowach powodują, że życie traci smak, staje się szare, matowe, wygłuszone.  A ja lubię, żeby było pikantne, kolorowe i wibrujące.

A zatem: mam wielu przyjaciół, a właściwie wiele przyjaciółek i kilku przyjaciół. Jedni pojawiają się na dłużej. Są przez lata. Trwają obok. Niestrudzenie. Jak powietrze - właściwie niezauważalni, ale przecież nie da się bez nich żyć. Po prostu są. Wspierają. Towarzyszą. Wysłuchują.  Cieszą się i smucą razem ze mną. I nawet jeśli pewnego dnia nasze drogi się rozchodzą, to i tak pozostajemy połączeni. Mamy rok przerwy albo dwadzieścia, ale niczego to nie zmienia. Wracamy do rozmowy, jakbyśmy przerwali ją wczoraj.
Inni przemykają przez moje życie jak komety. Ale wnoszą coś znaczącego. Coś, czego nie da się zapomnieć.


Jolę poznałam na ulicy. Zaczepiłam ją w sprawie nosidełka, w którym przenosiła swoją córkę. Potem spotykałyśmy się w piaskownicy. Nasze  dzieci chodziły razem do przedszkola, siedziały razem w jednej ławce szkolnej. A potem już nie chodziły i nie siedziały. A my wciąż byłyśmy blisko. Kilka lat temu wyjechałam, więc do siebie dzwonimy. I tak już od ponad ćwierć wieku. Przeszłyśmy razem wiele dróg. A może raczej polnych ścieżek, bo życie najczęściej nimi prowadzi. Była ze mną, gdy myślałam, że wszyscy mnie opuścili. Wysłuchiwała cierpliwie tematów wałkowanych milion razy. (- Mów, chyba tylko ja to przetrzymam – mówiła, gdy czuła, że muszę się wygadać.) Odetchnęła pewnie z ulgą, gdy wyszłam na prostą. A teraz cieszy się moimi radościami.


Adaś zadzwonił do mnie po latach. Prowadziliśmy kiedyś razem obozy harcerskie. Chyba się nawet w nim podkochiwałam. Ale przede wszystkim był moim przyjacielem. Zresztą nie tylko on. Stanowiliśmy dużą grupę przyjaciół. Bo doświadczanie wspólnoty jest bardzo mocnym przeżyciem. Scalającym. Pozostawia w sercu ślad, na tyle trwały, że czas nie potrafi go zatrzeć.
Spotkaliśmy się przed wakacjami. W tej dużej grupie. Niewiele osób umiałabym rozpoznać (nie widziałam ich przez trzydzieści lat). Adaś wziął mnie pod rękę i cierpliwie wszystkich przedstawiał. Przypominał.
– Nie pamiętam twarzy – zwierzyłam mu się. – Z trudem przypominam sobie imiona. Wymieszały mi się zdarzenia. Ale emocje wciąż pozostają silne. Czas ich nie zatarł.
- Widzisz, tyle lat, a my wciąż jesteśmy razem. I teraz ty jesteś z nami – odparł ze wzruszeniem w głosie.
- Jesteście moją wioską (to teraz takie modne słowo). Bardzo mi was brakowało, gdy byłam daleko.
- Byliśmy z tobą myślami. Byłaś w naszych wspomnieniach.
- Hm, te myśli pewnie mnie ocaliły.







Komentarze

Popularne posty