33. A la costa, czyli wyruszyć po raz piąty

A zatem: a la costa. Tak, jak planowałam trzy lata temu. Choć niekoniecznie plażą. A w każdym razie, nie przez cały czas. Jak będzie tym razem? Na ile dam radę? Co mnie czeka w drodze? Kogo spotkam? Dokąd dojdę? Co zobaczę? Z tymi myślami – pełna nadziei i zaciekawiona tym, co przyniosą najbliższe tygodnie - zaczęłam nowy dzień. Pierwszy dzień mojego piątego Camino.

Ze schroniska w San Sebastian wyszłam wczesnym rankiem. Szybko pozbierałam rzeczy, wypiłam kawę z automatu i ruszyłam w drogę. Rozwidniało się. Na szarej szosie zobaczyłam żółtą strzałkę. Wskazywała kierunek marszu. Pod górę. Wciąż pod górę. I tak przez wiele godzin. A tu nogi nie przywykłe jeszcze do wędrowania. I plecak zbyt ciężki. Więc wlokłam się noga za nogą, próbując odnaleźć rytm i oswoić ciało z trudami marszu. Na drodze nie było nikogo. Tylko ja i las. Powietrze było rześkie. Wiał lekki wiatr. Bardzo dobra pogoda  na wędrówkę.

Nie znałam dokładnie trasy. Przed wyjazdem przejrzałam tylko pobieżnie przewodnik i wrzuciłam do plecaka. Poznawanie drogi pozostawiłam na później, kiedy już na niej będę. Nie wiedziałam, czy będzie trudna czy łatwa. Pod górkę i z górki czy raczej płaska. Zazwyczaj nie studiuję trasy. Żeby się nie nastawiać. Nie zniechęcać. Może to lekkomyślne? Może należy się przygotować? Może.  Ale moja intuicja mówi mi, że nie muszę tego robić. Jeśli mam być na coś przygotowana, to i tak będę. Życie się o to zatroszczy. Jak? Po prostu. Postawi mnie w jakiejś sytuacji. Stworzy jakąś możliwość.  Otworzy jakieś drzwi. Skrzyżuje moją drogę z czyjąś drogą.

Od powrotu z Via Francigena biegałam po schodach. Dlaczego? Bo mam schody w domu. Oczywiście, były tam od zawsze. Ale dopiero ostatniej jesieni przyszło mi do głowy, że mogłabym je wykorzystać do ćwiczeń. Bo biegać po własnych schodach można byle kiedy – także bardzo późnym wieczorem, kiedy wreszcie kończę pracę. Bo to nic nie kosztuje (choć może o tym nie należy wspominać, bo w eleganckim świecie nie mówi się o pieniądzach). Bo to dobre ćwiczenie kondycyjne. W górę i w dół. Z parteru na drugie piętro i z powrotem. I tak przez pół godziny dziennie. Więc, gdy ktoś mnie pytał, czy przygotowuję się jakoś do wędrówki, to odpowiadałam „W sumie jakoś specjalnie, to nie. Tylko biegam po schodach”. Ale ta odpowiedź przeważnie wywoływała rozbawienie.

Wyszłam na wzniesienie (może trudno tu mówić o górach, bo Góry Kantabryjskie zaczynają się nieco dalej na południe; wybrzeże jest klifowe, pofałdowane;  dla ludzkich nóg to już góry, dla geografa - pewnie jeszcze nie). I wtedy zza drzew wyłonił się ocean (Hiszpanie mówią raczej Morze Kantabryjskie, ale ja będę je tutaj nazywać oceanem - co też jest prawdą, bo to Zatoka Biskajska, czyli część Oceanu Atlantyckiego) - wielki, potężny, imponujący.  I kojący zarazem. Więc był tu rzeczywiście. Tuż obok, jak pisał Luca, który przejechał tę trasę w czerwcu: „You have the ocean always on your right”.

Byłam zafascynowana jego widokiem. Jego bliskością. I tym, że będzie mi towarzyszył przez najbliższe dni. Szłam tak, wpatrując się w fale, uderzające o skalisty brzeg. Wsłuchując się w ich szum. Podziwiając ich siłę. Wdychając głęboko słony zapach.  Zaczął padać deszcz. Narzuciłam seledynową pelerynę na siebie i na plecak. „Ciekawe, czy ten deszcz szybko minie. I czy często będzie padać?” – pomyślałam.  Ale w tym momencie wiedziałam już, że deszcz - nie deszcz, wiatr - nie wiatr, a ja i tak pójdę. Bo już byłam tą drogą zauroczona. A wszystkiemu winien ocean. I gdyby nawet na tej drodze nic więcej się nie wydarzyło, gdybym nie spotkała nikogo i nie zobaczyła niczego poza nim, to i tak byłoby warto.



Komentarze

Popularne posty