31.Pórtico da Gloria, czyli refleksje spod kamiennej kolumny

- Oh! Poliaci! Ako pekné, že vás spoznávam!/ Polacy! Jak miło was spotkać! – zawołała w naszą stronę Ingrid ze słowackiej grupy, z którą tego dnia mijaliśmy się w drodze kilkakrotnie. (Był 2006 rok, moje pierwsze Camino - rodzinne.) Nasi sąsiedzi dołączyli w Sarrii – sto pięćdziesiąt kilometrów przed Santiago. (Jest to minimalna odległość, która uprawnia do uzyskania Composteli – dyplomu ukończenia Camino de Santiago. Z tego powodu przez hiszpańską Galicję pielgrzymuje się tłumnie.) Wtedy, pierwszy raz słyszałam język słowiański na Camino. Brzmiał znajomo, swojsko, bezpiecznie, wspierająco. Bo jeszcze wówczas języki obce wprowadzały mnie w stan niepewności. Wydawało mi się, że muszę wszystko zrozumieć w warstwie słownej, żeby porozumieć się z ludźmi. Żeby ich poznać. Żeby być z nimi. (Czas pokazał, że nie jest to niezbędne.)

Słowacy towarzyszyli nam przez sześć dni. Aż do Santiago.

Kiedy zbliżaliśmy się do miasta, wieże katedry widać było z oddali. Przystanęłam w zadumie. Więc to tak? To już koniec? Czy to mnie cieszy?  Czy raczej smuci? A może i jedno i drugie? Jeszcze nie robiłam podsumowań. Na to przychodzi czas znacznie później. Idąc uliczkami Santiago, nie mogłam powstrzymać wzruszenia.

Santiago de Compostela jest uważane za jedno z najpiękniejszych miast hiszpańskich.  Ze swą średniowieczną zabudową, ma klimat podobny do krakowskiego, co, gdy wchodziłam tam po raz pierwszy, wzruszało mnie jeszcze bardziej, bo budziło moją tęsknotę za miastem rodzinnym (mieszkałam wtedy na północy Polski). Minęłam kramy, stojące przed sklepikami, pełne muszli, widokówek i innych drobiazgów. I sklepy ze srebrną zastawą i biżuterią. Doszłam na Plaza del Obradoiro. Spojrzałam na katedrę. Majestatyczna! Barokowa, bogato zdobiona fasada. (Choć pierwotnie katedra była romańska.)  Wnętrze zachowało romański charakter - oszczędny, przestrzenny, monumentalny. Granitowe ciosy, kolebkowe sklepienia, proste kolumny. Nawa główna ma prawie sto metrów długości i ponad dwadzieścia wysokości.

Weszłam do Katedry. I zanurzyłam się w świecie symboli, których pełne są średniowieczne świątynie. Zaraz przy wejściu, od strony zachodniej, przedsionek z niezwykłym Pórtico da Gloria (w języku galicyjskim: Portal Chwały). Kamienne rzeźby wykonano w jedenastym wieku w pracowni mistrza Mateo. Sztuka miała wówczas za zadanie nauczać prawd wiary prostych ludzi, którzy przybywali do świątyni.  Dlatego  Portal opowiada o sprawach ostatecznych. Wydzielono w nim sferę niebiańską, piekielną i czyściec. W środkowej części portalu znajduje się scena Sądu Ostatecznego, z Chrystusem w majestacie (Maiestas Domini  to charakterystyczne przedstawienie Chrystusa jako władcy wszechświata, częste w malarstwie ikonicznym ) w otoczeniu Ewangelistów, aniołów i Starców Apokalipsy (dwudziestu czterech). Rozmieszczenie postaci, ich wielkość, posiadane symbole – to wszystko, oczywiście, ma znaczenie. Można spędzić wiele godzin w zadumie, analizując poszczególne wątki. Dopiero wnikliwa interpretacja pozwoliłaby zrozumieć, czym był portal dla odwiedzających świątynię ludzi, których wyobrażenia o świecie były całkowicie odmienne od naszych.

Święty Jakub, którego sylwetki znajdują się w kilku miejscach świątyni, został umieszczony pośrodku Pórtico da Gloria, na specjalnej kolumnie. Jest przedstawiony jako pielgrzym (w lewej  ręce trzyma laskę pielgrzyma) i wysłannik Jezusa (w prawej ręce trzyma zwój z łacińską inskrypcją Misit me Dominus/Pan mnie tu posłał). Trzon kolumny, na której znajduje się sylwetka świętego, zdobi Drzewo Jessego (drzewo genealogiczne Chrystusa), a na zwieńczeniu przedstawiono Trójcę Świętą. Takie otoczenie Jakuba podkreśla jego bliskość z Bogiem, z powodu której został patronem świątyni. Pielgrzymi, wchodząc do katedry, oddawali mu cześć,  kładąc dłoń na jego lewej stopie. Ten zwyczaj trwa do dziś.

Odwiedzałam tę katedrę kilkakrotnie. I zawsze pozostawałam tam na dłużej. Już nawet niekoniecznie, żeby oglądać romańskie wnętrze(choć sztuka średniowieczna zawsze mnie urzeka). Raczej, żeby w nim być. Żeby poczuć tchnienie Odwiecznego. Usłyszeć , co ma mi do powiedzenia w takich szczególnych momentach. Choć przecież wiem, że On jest wszędzie. Że mówi do mnie w zupełnie zwyczajnych okolicznościach. Czuję to. Na co dzień. Nie muszę wsiadać w samolot ani przemierzać pieszo setek kilometrów. Ale jednak lubię być pielgrzymem. A pielgrzymka ma za cel dotknąć Boga. Więc i ja Go dotykam. A zanurzając się we wszystkie obrzędy, czuję łączność z tymi, którzy pielgrzymowali tam przez minione tysiąc lat. I to jest niezwykle głębokie doświadczenie.

Stanęłam obok kamiennej kolumny. Oparłam się o nią. Ogromna. Mocna. Chłodna. Dająca wytchnienie utrudzonemu ciału. Kiedy dotykam kamienia czuję nieprzemijalność, trwanie, niezmienność tego świata. A taka refleksja w świecie, który jest ciągłą zmianą i chaosem, przynosi umysłowi wielką ulgę.

Właśnie zaczęła się liturgia. Łacińska. Koncelebrowana przez wielu kapłanów, bo w tych dniach odbywał się kongres biskupów. Pod sklepieniem katedry rozkołysało się Botafumeiro (w języku galicyjskim: „wydzielający dym”), ogromna kadzielnica, poruszana przez ośmiu mężczyzn – tiraboleiros, ubranych w purpurowe szaty. Źródła wspominają o używaniu Botafumeiro już w jedenastym wieku. Obecne jednak pochodzi z dziewiętnastego. Wykonane z brązu, mosiądzu i srebra, waży osiemdziesiąt kilogramów i ma sto sześćdziesiąt centymetrów wysokości. Do jego rozpalenia potrzeba czterdziestu kilogramów węgla drzewnego i kadzidła. Rozkołysane osiąga prędkość około sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Kiedy porusza się nad głowami, jest zjawiskiem rzeczywiście niezwykłym. Niegdyś miało za zadanie uszlachetnić zapach panujący w świątyni, wypełnionej pielgrzymami, którzy mieli za sobą długą wędrówkę. Teraz wprawia w zachwyt, bo wciąż mamy potrzebę doznań spektakularnych. Jego kołysanie się trwa kilka minut. Tyle, ile podniosła pieśń, śpiewana w trakcie ceremonii. Ale ta chwila wydaje się trwać dużo dłużej.

Usiadłam obok kamiennej kolumny i zamyśliłam się. Był 2012 rok – sześć lat od mojej pierwszej wizyty w Santiago. Upiorne sześć lat, w ciągu których moje życie zrobiło salto mortale, o mało mnie przy tym nie wyrzucając poza własną orbitę. Tym razem byłam tam sama. Poczułam smutek. Ale nie z powodu samotności. Dzięki tej drodze, oswoiłam moją samotność. Zrozumiałam jej sens. Poczułam, że jest mi potrzebna. Powód smutku był inny. Moja droga dobiegła końca. Osiągnęłam cel. Już nie było dokąd iść.

Wyjęłam z plecaka credential. Przyglądałam się pieczątkom z miejsc, przez które wiodła trasa. I przesunęły mi się przed oczami różne momenty drogi, spotkania, twarze, słowa, uśmiechy, gesty. I zrobiło mi się ciepło na sercu. I na duszy. Wiedziałam, że zabiorę wszystkie te wspomnienia ze sobą, do Polski. I że będą ze mną przez całą jesień i zimę. A może jeszcze dłużej? I że dzięki nim łatwiej mi będzie iść przez życie dalej. I poczułam ogromną wdzięczność. Do wszystkich, których spotkałam. Do życia. Do drogi.

A potem spojrzałam dalej wstecz. Zobaczyłam różne momenty mojego życia. Radosne i smutne. Umacniające i odbierające siłę i rozum. Wciąż jeszcze nie byłam uleczona. Potrzebowałam na to pięciu długich lat i kilku dróg caminowych. Bo głęboko zranione emocje bardzo trudno się leczy. Potrzebna była szalona miłość, żeby tamto już nie bolało. I to moje pisanie, żeby pozwolić tamtemu odejść.

I wtedy zrozumiałam smutek, który się we mnie pojawił. Czułam, że już zaczynam tęsknić za drogą. Bo to ona jest najważniejsza. Cel jest potrzebny, żeby wyruszyć. Żeby nią pójść. Jest inspiracją do działania. Ale największą wartością jest sama droga. Wędrówka. Trud. Poznawanie świata i ludzi. I siebie, przede wszystkim. I w tym momencie dotarło do mnie to, o czym mówili stali bywalcy Camino. Że nie da się pójść tylko raz. Że droga caminowa nigdy się nie kończy. Że Camino przyzywa, nawołuje, przypomina. Wiedziałam na pewno, że nie potrafię porzucić tej drogi, skoro już raz na nią weszłam. Że będzie miała jakiś ciąg dalszy.




Komentarze

Popularne posty