30. Flechas amarillas, czyli o sile

Przedzierałam się przez zarośla. Kolczaste gałęzie krzewów szarpały mnie za ubranie. Droga wiodła pod górę. Buty ślizgały się po mokrych kamieniach. Byłam do kolan zachlapana błotem, bo niedawno padał deszcz i ścieżka w lesie jeszcze nie obeschła.  Szłam już tak dobre pół godziny. Nie było widać znaków. To zdarzało się na różnych trasach. Ale tutaj, na Via Francigena, najczęściej. Włosi, z właściwą sobie fantazją, oznakowali szlak kilkoma różnymi znakami. Mimo to, w wielu miejscach nie było żadnego. Bo zarosła go trawa. Bo wyblakł od śródziemnomorskiego słońca. Bo drzewo, na którym był namalowany, zostało wycięte. Bo rozebrali murek razem ze znakiem. A czasem po prostu autorzy trasy uznali, że jej przebieg jest oczywisty.

Znaki bywają różne. Camino Frances przeszłam, wypatrując  muszli (conchas):  namalowanych, wyrzeźbionych, wytłoczonych albo odlanych z metalu. Na Caminho Português najczęściej szukałam żółtych strzałek (setas amarelas/flechas amarillas). Wzdłuż  francuskiej Via Podiensis pojawiały się biało-czerwone znaki (w układzie naszych barw narodowych) lub numer trasy - GR 65. A na Via Francigena bywały takie oznaczenia, jak we Francji, a dodatkowo sylwetka pielgrzyma na kilku różnych kolorach tła.

„To może jednak jakiś znak poproszę!” – wysyłałam myśl pełną przerażenia, gdy sytuacja wydawała mi się mocno niepewna. Czułam się zagubiona, idąc samotnie przez las albo wzdłuż rzeki w mglisty poranek. Czasem rozglądałam się nerwowo za znakiem, a on był tuż obok mnie. Innym razem czekałam na znak, bo przez chwilę szłam w zamyśleniu i chciałam się upewnić, czy nie zabłądziłam. Ale znaków nie było przez dłuższy czas. Bo droga wiodła prosto, nigdzie się nie rozwidlała, więc w zasadzie nie powinna budzić wątpliwości. To tylko moja wyobraźnia tworzyła przestrzeń pełną pułapek i niebezpieczeństw. Bo nawet,  gdybym zabłądziła, to co w tym właściwie strasznego?

Nareszcie chaszcze się skończyły. Wyszłam na polanę. Rozejrzałam się za znakami. Nigdzie ich nie było. „To niemożliwe. Musiałam pomylić drogi. Trzeba zawrócić.” – pomyślałam z niechęcią. Na powrót przedarłam się przez zarośla. Wyszłam na drogę. Byłam zmęczona, przemoczona i zmarznięta. I wściekła na siebie, że się pogubiłam. Wracałam parę kilometrów. Po przeciwnej stronie szosy, w wysokiej trawie zobaczyłam słupek ze znakiem. A za nim dość wygodną, choć wąską, ścieżkę wzdłuż rzeki. Idąc poprzednio, nie zauważyłam, że trzeba skręcić w lewo.

Nie wiem, po co było tamto doświadczenie. Po co miałam przejść przez te chaszcze? Może po to, żeby zobaczyć tamtą polanę? (Była piękna.) A może po to, żeby przeżyć ten trud? I żeby zaakceptować sytuację, że zdarza mi się zabłądzić.  (Bo przecież wcale nie oznacza to , że nie dojdę). Że nie zawsze droga jest łatwa. (Często nie jest. I nie da się pokonać jej szybko.) Że czasem zmęczenie i zniechęcenie bywają krańcowe.  Ale nie wolno się poddawać. Bo właściwa droga bywa tuż obok.

Próbuję zrozumieć to, co dotychczas spotkało mnie w życiu. Dlaczego tak długo pracowałam w szkole, gdzie byłam narażona na mobbing? Zastraszanie, pomijanie, lekceważenie, upokarzanie, pomniejszanie kompetencji, ośmieszanie, grożenie, utrudnianie wykonywania pracy, ograniczanie możliwości wypowiadania się, nieustanną i nieuzasadnioną krytykę, traktowanie jak powietrze, dyskredytowanie osiągnięć. Dlaczego tkwiłam w tym przez kilkanaście lat?

Dlaczego przez wiele lat nie uciekłam od przemocy domowej?

Może po prostu musiałam przez to wszystko przejść, żeby uwierzyć, że to możliwe? Że nie jest łatwo odejść, choć pozostawanie niszczy i odbiera siły. Bo trudno podważyć niepodważalne: mam pracę, mam dom, mam rodzinę. Więc czegóż chcieć więcej? (Wiesz, nigdy nie jest idealnie – mawiał Tata.) Zrezygnować z tego wszystkiego, odejść, zaprzeczyć uznanym wartościom, nawet jeśli są tylko pozorem, to jakby targnąć się na własne życie. Dlatego wielu się na to nie decyduje.

Może po prostu musiałam z tego wyjść, żeby uwierzyć, że wyjście w ogóle jest możliwe? Że można zwolnić się z pracy, spakować wszystkie rzeczy w dziesięć worków na śmieci, a książki w dwadzieścia kartonów i wyjechać. Że można znaleźć na to odwagę i siłę. I jeszcze raz zaczynać od zera, bo w nowym miejscu jest się nikim. Zaczynać po omacku i z wielkim przerażeniem (bo nie jest łatwo startować, należąc do grupy 45+), ale także z nieśmiało kiełkującym przeświadczeniem, że skoro dno już zaliczone, to teraz może być tylko lepiej.

Może musiałam przez to wszystko przejść i poczuć, jak trudno jest wyjść, żeby teraz rozumieć innych? Żeby ich wspierać. Żeby umieć ich wysłuchać bez zniecierpliwienia i pogardy. Żeby pozwolić im tkwić w czymś, co wydaje się nie do zniesienia. Żeby rozumieć, że muszą zebrać siły. Że sami muszą się odważyć. Że to ich życie. Że niczego nie da się zrobić za nich.

- Jak sobie z tym dajesz radę? Musisz być bardzo silną kobietą. – zastanawiała się Cristina, patrząc na mnie, mapę mojej trasy  i stojący obok plecak. Siedziałyśmy na składanych stołkach wędkarskich obok stoiska z jej makramową biżuterią,  w centrum Pizy. (Miguel nieopodal grał sambę na ulicy, a turyści radośnie gromadzili się dookoła.) Wiedziałam już o niej wystarczająco dużo, żeby docenić to stwierdzenie. Sama miała w sobie na tyle siły, że mimo wielu przeciwności, dotarła do miejsca, w którym się spotkałyśmy. Opuściła Wenezuelę, piękny kraj, którego mieszkańcom żyje się biednie i niebezpiecznie. Przyjechała do Włoch, żeby zająć się twórczością. Przeżyła przemoc i paraliżującą niemoc, uciekła od nich i odważyła się zacząć od nowa. Była piękną kobietą. I bez wątpienia silną.

Skąd w człowieku bierze się taka siła? Gdzie jest? Trzeba ją odnaleźć? Odkryć? Wydobyć?  Czy jest dostępna każdemu? Czy tylko niektórym, bardziej wtajemniczonym? Chyba nie da się jej odkryć. Nie czeka nigdzie gotowa do zabrania. Raczej jest jak mięsień, który rozwija się podczas treningu. Życie podsuwa okoliczności, żeby ją rozwinąć. Daje całą masę różnych problemów.  Można nie skorzystać, robić uniki, odpychać problemy, zrzucać je na innych. Albo spróbować…. I stawać się silnym.

Najtrudniej jest przetrwać, wytrzymać, przejść przez najgorsze - chorobę, depresję, biedę. Ale może trzeba ten etap potraktować jak wędrówkę w nieznane? (Przecież całe życie nią jest.) Uznać, że właśnie trafił się teren trudny, paskudny, poniewierający. Pewnie nie uda się go przejść w czystym ubraniu ani na dwóch nogach. Może w ogóle nie uda się go przejść? Może trzeba będzie usiąść i przeczekać? I w dodatku nigdy nie wiadomo, jak długo to potrwa. I co wtedy? Nie ma gotowych recept. I każda historia jest inna. Pewne jest jedno: człowiek staje się silny, jeśli potrafi przetrwać najgorsze. Jeśli się nie podda.

Być silnym to znaczy próbować wiele razy. Z różnych stron. Na wiele sposobów. Nie bać się błędów, choć nie są przyjemne. Nie bać się zmian, choć wydają się być zagrożeniem, bo przeszkadzają  rozsiąść się w życiu wygodnie i pogrążyć w rutynie. Podążać za tym, co nadchodzi. I wreszcie – przyjąć własną słabość. Pozwolić sobie na nią. Nie mieć sobie jej za złe. Zaakceptować fakt, że nie wiadomo, co z tym wszystkim zrobić. I że to się okaże. Uwierzyć, że wszystko przemija. A odpowiedź przyjdzie we właściwym momencie.

- Siła jest w głowie. I nie polega na czymś nadludzkim. Ty też to wiesz  – powiedziałam, uśmiechając się do Cristiny.


Komentarze

Popularne posty