28. Czuję w tobie ducha trzydziestolatki, czyli o przemijaniu

– Pani  naprawdę ma pięćdziesiąt lat? – zapytał dziesięcioletni Piotrek z polskiej grupy, którą spotkałam na Caminho Português – Bo pani w ogóle nie wygląda.
Siedzieliśmy w promieniach zachodzącego słońca, na trawniku Centro Europeo de Peregrinacion Juan Pablo II, prowadzonego przez polskich księży na Monte do Gozo, w pobliżu Santiago. Nasza wędrówka dobiegła końca, więc pytania o sens i skuteczność życiową stanowiły naturalną część podsumowań.
– Wiesz, tak napisali w moich dokumentach.  – odpowiedziałam nieco rozbawiona pytaniem mojego młodego rozmówcy - Ale mnie też to dziwi. Wciąż wydaje mi się, że mam mniej. Choć, to chyba jeszcze nie tak dużo, co?
– No, czy ja wiem? Może nie. – odrzekł nieprzekonany.
– Bo widzisz, upływu czasu w ogóle się nie odczuwa. Czas mija, a ty sobie po prostu żyjesz. I tylko chwilami dociera do ciebie, że ludzie uważają cię już za starego, choć ty się jeszcze wcale tak nie czujesz.

Moją dłuższą zażyłość z czasem dostrzegam w chwilach wspomnień. Są częścią świata, którego już nie ma. Są tematem dostępnym jedynie dla wtajemniczonych. (W gronie bardziej  zróżnicowanym wiekowo trzeba opatrywać je komentarzem definiującym.)  Niektóre słowa i konteksty już odeszły. Trzeba wiedzieć, do kogo je wypowiadać. Kto to wszystko jeszcze pamięta.

- Wystaw butelkę na mleko. – mówiła wieczorem Mama. A rano, po piątej mleczarz stukał butelkami z mlekiem, stawiając je za drzwiami. Mieszkaliśmy w wieżowcu, wybudowanym w latach sześćdziesiątych, jednym z pierwszych w Nowej Hucie, z windą i zsypem na śmieci. Mieliśmy telefon, z którego korzystali także sąsiedzi, zamawiając rozmowy międzymiastowe i zagraniczne. Popołudniami zasiadaliśmy na kanapie przed telewizorem. (Program – czarno-biały, rzecz jasna – zaczynał się około szesnastej. Wcześniej był tylko obraz kontrolny, czyli plansza z jakimś nieruchomym bohomazem, któremu towarzyszył piszczący, jednostajny dźwięk.). Piliśmy ze szklanek herbatę , przyrządzaną z esencji zaparzanej w czajniczku i dolewanego do niej wrzątku. Jeździliśmy na wczasy nad morze (bo mój brat często chorował na anginę, a wdychanie jodu miało temu przeciwdziałać) i w góry (tam wędrowaliśmy po szlakach). Ubrania pakowaliśmy do tekturowych walizek. Wieczorami rodzice czytali nam książki, a w deszczowe dni grywaliśmy w karty, w tysiąca.

Do szkoły chodziłam w dederonowym chałacie (krakowska nazwa fartucha, czyli wierzchniego okrycia chroniącego ubranie) z przyszytą do rękawa tarczą szkolną (coś w rodzaju logo). Wszyscy mieliśmy jednakowe buty na zmianę – szmaciane, sznurowane, nazywały się juniorki. Siedzieliśmy w dwuosobowych ławkach, które wyglądały jak połączenie stolika i ławki z parku. W pierwszej klasie było nas czterdzieścioro troje. Pisaliśmy piórami, które samodzielnie napełniało się atramentem. Kleksy w zeszycie były częstym, acz niepożądanym, efektem ubocznym. Po dzwonku na lekcję ustawialiśmy się w rzędzie na korytarzu i pojedynczo wchodziliśmy do klasy. Nauczycielka stała przy drzwiach i pilnowała porządku. Wychowawczyni mojego brata, kobieta słusznych rozmiarów, wzmacniała efekt, trzymając w ręku metrową, drewnianą linijkę. Nikt nie ośmielał się nawet szeptać.

Godzinami przesiadywaliśmy na podwórku. Graliśmy w klasy, w państwa-miasta (z piłką), w „mamo, mamo ile kroków do ciebie?”, w klamerki, w noża (!), w gumę. Jeździliśmy na wrotkach (przez lata miałam blizny na kolanach od niezbyt sprawnej jazdy). Wisieliśmy na trzepaku.

Z konieczności byliśmy eko. Mama szyła stylonowe siatki na zakupy. Napoje były sprzedawane tylko w szklanych butelkach na wymianę. Wszystkie przetwory na zimę (dżemy, soki, sałatki, ogórki i kapusta kiszona, suszone grzyby i owoce) były domowej roboty. Jedliśmy sezonowe owoce i warzywa (przeważnie z własnej działki, bo miejskie ogrodnictwo było życiową oczywistością). Wiosną jabłka, przechowywane w piwnicy albo na balkonie, miały pomarszczone skórki, a podwiędnięte ziemniaki wypuszczały kły.

Miałam bardzo krzywe zęby. Lekarka zaleciła ustawiać je ręcznie. Zatem każdego popołudnia Mama goniła mnie po pokoju, żeby prostować mi zęby. Zabieg był bolesny i nienawidziłam go szczerze. Przysiadała mi ręce, żebym się nie wyrywała. Wkładała pod ząb patyk po lodach owinięty w gazę i ciągnęła z całej siły w pożądanym kierunku. A że zazwyczaj bywała skuteczna, więc mam proste zęby.

To wszystko przeminęło. Wspomnienia brzmią osobliwie – nawet ja przyglądam się im z dystansem, z pewnym niedowierzaniem. Wypełniają moją pamięć w jakimś niechronologicznym porządku, poprzeplatane z tym, co dzisiejsze. Czuję ich obecność. Ale nie żyję tylko wspomnieniami. Jeszcze nie. Jeszcze nadal chcę iść do przodu. Może tylko dzięki nim rozumiem, że wszystko, co się przydarza, może się okazać i dobre i złe. Dlatego więcej we mnie zgody na to, co niesie życie.



Na Camino, tak jak w życiu, spotykam ludzi w różnym wieku. Idą tak, jak żyją. Młodzi idą szybko, łapczywie, zaliczają etapy, kolekcjonują wrażenia, pochłaniają jak najwięcej. Starsi wędrują inaczej. Wybierają, smakują, cenią chwile. Mają lepiej spakowane bagaże, w nich niewiele rzeczy, wyłącznie niezbędnych. Znają siebie. Dostosowują tempo do własnych możliwości.

Starsi ludzie rozmawiają inaczej. Słabiej znają angielski, ale potrafią wyrazić siebie w prostych słowach. I nie wstydzą się swoich błędów językowych. Bo wiedzą, że nie one są istotą komunikacji.

Starsi ludzie kochają inaczej.

- Gdzie byłaś dziesięć lat temu, Amore mio? – zapytał pewnego dnia Cesare, gdy byłam bliska zakochania się w nim po uszy. – Teraz jestem już starym człowiekiem.

Miłość…. Czy można być na nią za starym? Czy nadchodzi kiedyś taki moment w życiu, kiedy miłość staje się czymś niewłaściwym?  Wraz z upływem lat można bardziej się o nią bać. Być bardziej ostrożnym. Bardziej świadomym tego, co może ją zniszczyć. Ale też, odnalazłszy ją nareszcie, bardziej się ją ceni. I z większym wyczuciem celebruje. Ta miłość wciąż może mieć siłę ogromną. Może być wybuchem emocji, absolutnym zamroczeniem, utratą przytomności umysłu. Może zwalić z nóg. Spowodować wielki zamęt w życiu. Bo emocje, nietłumione, wciąż pozostają żywe, póki żyje człowiek. Ale, będąc starszym, ponad emocje bardziej ceni się czułość, delikatność, ciepło, bliskość, opiekuńczość. Zwłaszcza, jeśli się ich wcześniej nie zaznało.  Bo one są w tej relacji bezcenne.

Starość nie pozwala na długoterminowe myślenie. Ogranicza perspektywę. Zmniejsza rozmach. Chociaż…. Może właśnie dlatego, że czasu jest niewiele, można skoncentrować się na tym, co istotne? Bo działa się już z pewną świadomością. Wybiera to, co najcenniejsze. Bo starość, choć przytępia zmysły, to wyostrza intuicję. Starzy ludzie wiedzą, co jest wartościowe. Doceniają prostotę i prawdziwość.

– Jestem w takim wieku, że młode kobiety mnie nie zauważają. – mówił Cesare.
– Młode kobiety, takie jak ja? – zapytałam, śmiejąc się.
– Tak, takie jak ty. – potwierdził z powagą.

Stare ciało jest nieatrakcyjne. Ale przecież nie ono stanowi o wartości człowieka. Ani nawet o jego atrakcyjności. To tylko opakowanie.

Byłam kiedyś z mężczyzną, który uchodził za przystojnego. Był wysoki, szczupły i miał niespotykanie błękitne oczy. Może z powodu tych oczu, a może dlatego, że otaczała go tajemnica, wiele osób uważało go za atrakcyjnego. Ale to było tylko piękne pudełko. A w środku – lęk. Lęk, który wyrażał się ucieczką przed życiem, niedojrzałością, agresją. Lęk tak ogromny, że miłość była przy nim bez szans.

Bo piękno to nie tylko to, co zewnętrzne. Z pewnością fizyczność potrafi być pociągająca. Ale piękno tkwi gdzieś głębiej. I nie jest człowiekowi dane. Można je jedynie wypracować. Jest wyrazem pięknego życia i pięknej osobowości.

Młodość i starość to kategorie wymyślone przez człowieka. Są w głowie. Ciało starzeje się, to fakt. Ale najbardziej starzeje się (lub nie) nasze myślenie. Młodość to nieustające zainteresowanie światem, świeżość spojrzenia i przeżywania. Niektórzy tracą je szybko, na rzecz stabilizacji, rutyny i cynizmu. Wcale nie jest łatwo zachować je do końca. Ale jednak można. Wtedy łatwiej zaakceptować starzenie się ciała.

Wraz z upływem lat życie smakuje coraz bardziej. I wcale nie chciałabym być młodsza. I wcale nie chciałabym przeżywać niczego jeszcze raz. Przeszłość pozwoliła mi dojrzeć, zrozumieć siebie, pokonać ograniczenia. Jest źródłem mojej siły, doświadczenia, wiary w to, że cokolwiek na tym świecie ma sens. I za to ją cenię. Ale pozwoliłam jej odejść. Nie myślę, ile to już lat. Żyję teraz. I znajduję to „teraz” jako piękne.



– Czuję w tobie ducha trzydziestolatki. – śmieje się czasem Marzena, koleżanka z pracy, która jest w wieku mojej córki – Czy ty też to czujesz?
– Jasne. A jakie to przyjemne!



Komentarze

Popularne posty