27. Zbyt emocjonalna, czyli o mądrości serca

– Zbyt  emocjonalna, za dobre serce i za dużo perfekcjonizmu. – powiedział doktor Tenzin, tybetański lekarz, po trzydziestu sekundach badania rytmu mojego serca.
– Cóż, jestem kobietą, a kobiety są emocjonalne. Czy można być za bardzo?  Tego nie wiem.  Z perfekcjonizmem jest już znacznie lepiej niż było, bo nad tym pracuję. A co do dobrego serca, doktorze…  I to mówi buddysta? Pan powinien tu wszystkim wymieniać serca na lepsze.

Czuję zamiast myśleć. Zanim pojawią się myśli. Czuję, czy dana sytuacja jest dla mnie dobra czy zła, zanim pojawi się jej intelektualna ocena. Nie wszystko potrafię uzasadnić. Nie zawsze umiem wytłumaczyć swoje postępowanie. Ale czy muszę? Po prostu czuję, że tak będzie lepiej. (Ilekroć zdarzało mi się zrobić coś wbrew tym odczuciom, to zazwyczaj okazywało się błędem.)

Czuję ludzi. Ich wewnętrzną prawdę albo zakłamanie. Prostotę albo uwikłanie. Ich lęk. Czuję ich warstwowość, delikatność, tęsknoty, ubierane maski. I, odkąd zaczęłam zwracać uwagę na te odczucia, już się ludzi nie boję.  Bo wiem, że to co widzę, co słyszę, nie zawsze jest prawdą.

Camino nauczyło mnie przyjmowania tego, co przynosi droga. Jeśli jest upał, to idę powoli w upale.Gdy trafia się cień, to odpoczywam. Jeśli pada deszcz, zakładam pelerynę. Jeśli trafia się studnia, piję wodę. Jeśli przy drodze stoi bar, piję kawę. Jeśli nie ma sklepu, to jem zapasowe suchary. Żyję tym, co niesie życie. Nie odrzucam niczego. Tak samo przeżywam emocje. Są, więc przez nie przechodzę. Jeśli okazują się bardzo silne, to trochę zwalniam albo przystaję. Obserwuję, co się dzieje. Czasem wydaje się, że mnie zniszczą. Że już kolejnej, jeszcze silniejszej, nie uda mi się przeżyć. Że już tego nie przetrwam. Ale stopniowo wszystko cichnie, uspokaja się. A ja idę dalej.

Jest w człowieku jakaś ogromna potrzeba przeżywania emocji. Silnych, porywających, głębokich. Dlatego oglądamy filmy, obrazy, czytamy książki, słuchamy muzyki. I to jest potrzebne. Po to istnieje sztuka. Gorzej, jeśli te cudze emocje, przechwycone od autorów,  zastępują własne. Jeśli własne zostają zepchnięte, spłaszczone, zlekceważone. Z lęku przed ich siłą, z braku czasu na głupstwa, z obawy przed ośmieszeniem. Przecież emocje są po coś. Pojawiają się w życiu z jakiegoś powodu. Więc zamiast je tłumić, warto je przeżyć. Bo z pewnością własne emocje jeszcze nikomu nie zaszkodziły.

Nie boję się pisać o emocjach, bo przestałam się ich obawiać i wstydzić. Są mną. A ja jestem nimi. Tak samo jak ciałem, umysłem, duszą. Po kilkudziesięciu latach oswajania się ze sobą, wreszcie zaczynam te wszystkie sfery doceniać i integrować.

Tłumione emocje wybuchły jak wulkan. Kilka lat temu - smutek, który wydawał się być bezbrzeżny i trwać wiecznie. Był jak gęsta mgła, z której nie mogłam się wydostać. Spowalniał moje ruchy i myśli. Dawał odczucia czysto fizyczne: zimna, nadwrażliwości na zapachy, bólu stawów i żołądka, całej skóry, a nawet włosów. Powodował bezsenność, zawroty głowy, trudności w oddychaniu. Trwał. Ale przecież w końcu minął.
A niedawno - radość. Musiała być zablokowana gdzieś bardzo głęboko, bo, kiedy pozwoliłam jej się wydostać, miałam wrażenie, że mnie rozerwie. Albo spali, bo czułam w środku jakiś żar. Mówiłam szybko. Śmiałam się głośno. Gestykulowałam. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Nie mogłam opanować wewnętrznego drżenia. Chyba byłam zakochana. A może, jak uważali niektórzy, tybetańskie zioła miały zbyt rozgrzewające działanie? W każdym razie, to połączenie było trudne do wytrzymania. I wtedy zaczęłam pisać. Przelewałam radość na papier. A jej siła stopniowo słabła. I, kiedy puściłam te zamrożone emocje i przetrwałam ich gwałtowną eksplozję, wtedy okazało się, że to, co czuję na co dzień, nie jest już tak przerażające. Mogę bez obawy otworzyć się na codzienne emocje. Mogę pozwolić im przepływać przeze mnie. I przyglądać się im. Z życzliwością.

Obudziłam zmysły. Zatrzymuję się na doznaniach, które dzięki nim dostaję. Uważniej przechodzę przez każdy dzień, każdą chwilę. I tym samym bardziej dotykam życia. Dlatego, choć jest zwyczajne, to jednak się nim cieszę. Bardziej je cenię.

- Niewiele jest kobiet tak sensualnych jak ty. – powiedział Cesare, kiedy wymienialiśmy się odczuciami z naszych caminowych wędrówek.
Ja znam wiele takich kobiet. Może tylko niezbyt chętnie okazują swoją zmysłowość. Z przeciążenia, z braku czasu, z lęku przed byciem zbyt wrażliwą, przed wyśmianiem, brakiem zrozumienia, zranieniem. Ale jest w  nich wewnętrzna tęsknota za tym, co skrywają przed światem. A nawet przed sobą. Czasem pozwalają jej wyjść na zewnątrz. Ale boją się o tym opowiadać wprost. Piszą wiersze, malują obrazy, fotografują, śpiewają, tańczą, gotują z pasją albo pielęgnują ogrody.

Lubię kontakt z ziemią. Lubię stać boso na nagrzanej ziemi, chodzić, wędrować, czuć oparcie w stopach. Lubię też leżeć na ziemi. To moja najmilsza wizualizacja, która daje mi spokój, wyciszenie, głęboką radość:  Las sosnowy. Nagrzany słońcem. Słychać lekki szum wiatru i śpiew ptaków. Leżę na ciepłym poszyciu. Każdą cząstką ciała przylegam do ziemi. Wchłaniam jej ciepło, siłę, jej niewzruszony spokój.

Żyję w zgodzie z wewnętrznymi rytmami. Jestem kobietą w sposób fizyczny, cielesny. Z typowo kobiecą fizjologią (nie inaczej), z wieloma dolegliwościami związanymi z fazami życia. To źle? Dobrze? Nie wiem. Nie oceniam tego. Nie buntuję się. Nie podtrzymuję na siłę czegoś, co przemija. Nie tłumię objawów. Po prostu się przyglądam. I, jeśli potrafię, to reaguję. Wspieram moje ciało. A jeśli nie potrafię, nie rozumiem, co się dzieje, to nadal się przyglądam. Szukam czasem pomocy. Ale nie oczekuję interwencji. Zwłaszcza farmakologicznej czy chirurgicznej. Szukam pomocy w zrozumieniu, co się dzieje. Jeśli zrozumiem, staram się nie przeszkadzać ciału w dochodzeniu do równowagi. Zmniejszam obciążenia. Daję mu ciepło, sen, dobre jedzenie, spokój. Opiekuję się nim.

Zanim się urodziłam, moi rodzice wypowiadali życzenia:
– Jeśli będzie chłopiec – powiedział Tata – to żeby był mądry. A, jeśli dziewczynka, to żeby była ładna.
– Nie! – zaprotestowała Mama – Dziewczynka też niech będzie mądra.
Urodziłam się dziewczynką i zawsze wiedziałam, że bycie mądrą jest moim zadaniem życiowym (a może nawet wyzwaniem). Ale, jak każda dziewczynka, miałam gorące pragnienie bycia ładną. I wciąż mi to jakoś nie wychodziło. Aż wreszcie, całkiem niedawno (może w jakiejś życiowo-rozliczeniowej desperacji?) zaakceptowałam to, co jest. Doceniłam. Zatroszczyłam się. Polubiłam. Wszystkie te niedostatki i nadmiary w miejscach nie dla nich przeznaczonych. I wtedy moje ciało zaczęło się do mnie uśmiechać.




Komentarze

Popularne posty