24. What's your job? czyli o nauczycielach

- What’s your job?
- I’m a teatcher.
To najczęstsza odpowiedź, jaką słyszałam na drogach caminowych. Spotykałam nauczycieli wszystkich typów szkół i różnych przedmiotów. Matematyki, nauk przyrodniczych, języków obcych, pielęgniarstwa, zarządzania i biznesu.

Cóż, zawód jak zawód. Różnie o nim mówią. Ja go lubię. (Lubię zawód, a  nie system, władze oświatowe, bezustanne nie-wiadomo-po-co-reformy, przepełnione szkoły i klasy, nikomu niepotrzebne tony dokumentacji etc.).  Ale potrzebowałam wielu doświadczeń (i wielu lat), żeby przyznawać się otwarcie i z przekonaniem do tego, że lubię być nauczycielką.

Lubię się uczyć. Zwłaszcza języków. Uczę się nieco mimochodem, od niechcenia. Do niczego się nie zmuszam. Czegoś tam słucham. Coś tam oglądam. Czasem coś wynotuję, pozakreślam, powtórzę parę razy. Czasem przetłumaczę jakiś tekst (foniczny albo migowy), który mnie zaciekawi. Robię to codziennie. Wtedy jest skuteczne.

Lubię uczyć języków. Poszukiwać sposobów na wyjaśnienie zjawisk, nieobecnych w języku uczniów, ale pojawiających się w tym, którego uczymy się razem. I przyglądać się odkryciom, jakich dokonują. I ich twórczości językowej. Dzięki niej rozumiem, co trzeba wytłumaczyć dokładniej. Nie gniewam się o błędy. Cieszę się z podejmowanych prób. Z podążania własnymi ścieżkami.

Pracowałam we wszystkich typach szkół, od zerówki po ostatni rok studiów. Z niesłyszącymi i słyszącymi. Indywidualnie i grupowo. Uczyłam dwóch języków polskich (fonicznego i migowego), historii, wos-u i różnych przedmiotów pedagogicznych. Bywałam pedagogiem szkolnym i wychowawcą świetlicy. Podejmowałam pracę równolegle w wielu miejscach, bo każde z nich było wyzwaniem.

To pozwoliło mi zachować świeżość spojrzenia (nie miałam czasu na rutynę, która powoduje uwięzienie w świecie minionym). Pokazało też, że wszystko dzieje się w marszu. Nie ma sytuacji dopracowanych. Nic nie jest zakończone. Wciąż się staje. Że w tym procesie coś tam ode mnie zależy, ale nie tak znowu wiele. Mogę zainspirować. I tyle. Reszta musi dojrzeć. W umysłach moich uczniów. Czy zechcą poszukiwać dalej? głębiej? szerzej? To już im pozostawiam. I losowi. A ten bywa przewrotny.

Nie lubiłam oceniać. (Poza biurokracją, to chyba najbardziej uwierający aspekt bycia nauczycielem.) Bo ocena ma być obiektywna. (Każdy musi spełnić te same kryteria, żeby na nią zasłużyć.) A w uczeniu się nie ma niczego obiektywnego. Każdy uczy się sam. Dla siebie. Nie powinien być porównywany.

Lubiłam moich uczniów. Także tych, którzy mieli słabe oceny z mojego przedmiotu. Rozmawiałam z nimi o ich pasjach (najczęściej sportowych) i o ich problemach ( o tym, z czym do mnie przychodzili: o domu, o relacjach, o kompleksach, o niezaspokojonych potrzebach). Przedmiot, którego uczyłam sprawił, że nasze drogi się spotkały. Był moją pasją. Nie musieli jej podzielać.  W kontakcie liczyło się coś więcej. Ceniłam w nich to, co mieli najlepszego (urodę, sprawność fizyczną, talent plastyczny albo organizatorski, urok osobisty). Byli przecież najpierw ludźmi, a dopiero potem uczniami.

Czasem miewaliśmy problemy. Wspólne. Bo poszukiwali granic. Musieli zrozumieć zasady. A zrozumienie przychodzi w działaniu. Próbowali wszystkiego. Przekraczali wszystkie granice. Wytyczałam je setki razy. I pilnowałam, żeby ponosili konsekwencje swojego działania. Żeby naprawiali wyrządzone krzywdy. Kara nie jest wtedy konieczna.

Pewnego dnia nakradli w Biedronce (czwarta klasa, dziesięciolatki). Powiedziałam, że muszą oddać i przeprosić. Poszliśmy razem. Wstydzili się. Poczuli się tym wstydem dotknięci i znieważeni. W odruchu wściekłości napisali do mnie list, że nienawidzą wycieczek, które organizuję i wszystkiego, czego uczę. Gdy podczas lekcji odwróciłam się do tablicy, ten list zmięty w kulkę, wylądował na mojej głowie. Byłam załamana. Powiedziałam, że jest mi bardzo przykro. Że bardzo się staram. I że mi na nich zależy. Dlatego nie chcę, żeby kradli. Milczeli. Przez tydzień trwała zimna wojna. Spoglądali na mnie ukradkiem. Stopniowo, dzień po dniu, pojedynczo przychodzili mnie przeprosić. Nikogo nie zmuszałam. O ostatnim powiedzieli, że on jeszcze się namyśla, ale pewnie przyjdzie potem. Odparłam, że poczekam. Przyszedł, chyba po dwóch tygodniach. Jeździliśmy potem na wiele wycieczek. Do dziś jestem w kontakcie ze wszystkimi. Mają teraz po trzydzieści lat, własne rodziny, pracę, dorosłe problemy i radości. Cieszę się, gdy sobie dobrze radzą. Martwię, gdy mają kłopoty. Zwierzają mi się z jednego i drugiego.

Znam wielu nauczycieli. Różnych. Są wśród nich tacy, których wolałabym nie pamiętać. Ale mam także ulubionych, których wspominam z przyjemnością.

Rafał – nieduży ciałem, ale wielki głosem. Jego  pasja historyczna i talent gawędziarski sprawiały, że lekcje historii w tej szkole należały do ulubionych. Poruszał serca niewieście i był adresatem wielu westchnień, choć nie należał do pobłażliwych nauczycieli. W gimnazjum, gdzie razem pracowaliśmy prowadził kółko archeologiczne (cieszyło się wielkim zainteresowaniem). Co dwa tygodnie wyruszał z uczniami na poszukiwania resztek dawnych kultur. Wszyscy zabierali ze sobą saperki.

Dorota jest surdologopedą. Reprezentujemy odmienne podejścia do nauczania niesłyszących. Ona uczy mówić. Ja – migać. (Bywa, że zwolennicy tych metod wzajemnie się zwalczają.) Przyjaźnimy się. Obie uczymy języka. I jesteśmy otwarte na racje drugiej strony. Jej życie zawodowe przenika się z prywatnym.  Przez wiele lat w swoim domu organizowała wakacyjne turnusy dla rodziców z dziećmi. Niedawno była u mnie ze swoim uczniem. Chciała mu pokazać Rydlówkę i krakowskie ślady Wyspiańskiego, bo w liceum właśnie zajmowali się modernizmem. Przywiozła go własnym samochodem z Poznania.

Emilia zajmowała wraz z rodziną służbowe mieszkanie na poddaszu wiejskiej szkoły. Dla mnie to byłoby niezręczne. Ona przywykła. Dzieci przychodziły do niej o każdej porze. Uczyła klasy młodsze. Schodziła w kapciach, żeby w wolnym czasie tłumaczyć dzieciom, jak obsługiwać komputer. Organizowała wycieczki, festyny, bale, przedstawienia teatralne. Wrosła w małą, wiejską społeczność (wiele lat temu przyjechała tam z miasta). Pomagała rozwiązywać lokalne problemy. Przez rok organizowałyśmy spotkania jej klasy i mojej - dzieci słyszących z głuchymi.

Gdy byłam młodsza lubiłam pracować z dziećmi. Bo dzieci dają radość. Są pełne energii, entuzjazmu do życia, ciekawości świata. Ale powoli się z tego obszaru wycofuję. Czuję, że czas na zmianę. Może też moje doświadczenie pozwala mi już na podjęcie roli przewodnika dorosłych? Zresztą ja też wiele się od nich uczę.

Kilka lat temu prowadziłam lekcje historii i wos-u w liceum dla dorosłych w Olkuszu. To było duże wyzwanie. Dla nas wszystkich. Moi uczniowie byli już bardzo dorośli. Wrócili do szkoły po długiej przerwie. Po wielu doświadczeniach życiowych. Czasem dlatego, żeby dzieci się ich nie wstydziły. Czasem po to, żeby w pracy nimi nie poniewierali. A czasem po to, żeby zawalczyć o lepszą samoocenę. Nie wiedzieli, od czego zacząć. I czy to w ogóle ma jakiś sens. Zastanawiałam się, jaka jest rola nauczyciela w tej sytuacji. Z pewnością nie ogranicza się do zreferowania treści nauczanego przedmiotu. Może bardziej polega na pokazaniu, jak się uczyć? Na przekonaniu, że warto i że dadzą radę? Bo powroty zawsze są trudne. Zwłaszcza, jeśli temat nie kojarzy się zwycięsko. Ale zdobyć się na odwagę, wrócić i jeszcze raz podjąć wyzwanie, to często pierwszy krok ku przemianie. Warto go zrobić. To ważny krok.  W stronę samego siebie.
Byłam ich „panią profesor” tylko przez rok. Ale wciąż mamy kontakt. Nie szkolny. Ludzki.

- Ты учитель от Бога / Jesteś nauczycielem od Boga  – powiedziała pewnego dnia Jekatierina, sprawiając mi radość, którą czuję do dziś. Była inżynierem budowy statków. A ja – jej przewodnikiem po języku polskim. Siedziałyśmy godzinami nad wyjątkami gramatycznymi, bo wciąż ją coś intrygowało. Po roku wróciła do Sankt Petersburga. Nadal przesiaduje nad polskimi tekstami. Znalazła nawet nauczycielkę (o takim samym imieniu jak moje).

Uczę się od ludzi, których spotykam. Niektórzy dają przykre lekcje. Czasem bardzo bolesne. Bywało, że długo nie mogłam się po nich pozbierać. Przyjmuję jednak, że były konieczne. (Choć wobec tych nauczycieli jestem już ostrożna.)  Zdarza się też, że ktoś pojawia się w moim życiu tylko raz. I wskazuje mi drogę, po której potem wędruję latami. Albo znajduję na niej coś cennego.



- Włosi są ciepli w kontaktach, uwielbiają przyjemności życia i mają duże poczucie humoru. – powiedziała Josyane, gdzieś pośrodku Masywu Centralnego, w drodze do Aumont-Aubrac. Z tęsknotą w głosie opowiadała mi o swojej włoskiej rodzinie. Pomyślałam, że już czas poczuć to ciepło i tę przyjemność. I w następną drogę wyruszyłam przez Toskanię.



Komentarze

Popularne posty