23. Bebiś, chodź, czyli o wędrówkach z dziećmi

Camino jest jak życie. Wielu wędruje samotnie. Inni we dwoje. A są i tacy, którzy wędrują całymi rodzinami. I każdy z tych wariantów umożliwia inne doświadczanie tej drogi. I, tak jak w życiu, nie można nikomu narzucić, w jaki sposób chce ją przebyć. Nie wolno za nikogo decydować. Wywierać presji. Bo uniwersalne rozwiązanie nie istnieje. Czy samotnie czy w towarzystwie, to mniej istotne. Najważniejsze, czy to jest właśnie ten model, który pozwala na poznanie siebie. I na rozwój.

Czy można wędrować z dziećmi? Zdecydowanie można i warto. Moje pierwsze Camino, kilkanaście lat temu, przeszłam wraz z rodziną.
Z dziećmi wędruje się nieco inaczej. Bo to dzieci wędrują inaczej. Może nieco mniej wytrwale. Bo trudno im dostrzegać odległy cel. Niewidoczny. Zniechęcają się. Męczą. Nuży je długa droga. Potrzebują ciągłej zachęty. Płaczą, kiedy są zmęczone. Albo kładą się na środku drogi w geście protestu. Często chcą odpoczywać.  Szybko odzyskują siły, ale równie szybko znowu je tracą.

Ale dzieci nadają też tej drodze uroku. Dają świeżość spojrzenia. Zachwyca je szereg spraw dla nas oczywistych. Pochylają się nad kwiatkiem, ważką  i salamandrą. Chcą się zaprzyjaźnić z każdym napotkanym kotem. Karmią zgłodniałe psy skórką od chleba. Noszą w kieszeniach kamienie i liście. Głaszczą mchy i korę drzew. Moczą nogi w rzece, wznosząc okrzyki radości. Tańczą z muzykantami na ulicy. Śmieją się głośno i zaraźliwie, nie mogąc przestać, choć sytuacja nie wydaje się aż tak zabawna. Wypełniają sobą całą przestrzeń i czas.

Mam dwie córki. Niepowtarzalne. Każda jest inna. Każdą z nich kocham inaczej. Nie po równo. Bo tak się nie da. Z każdą z nich mam inny kontakt. Teraz już mam.

Dzieci przychodzą i odchodzą. Są tylko gośćmi w naszym życiu. Najlepszymi, jakich możemy mieć. Ale tylko gośćmi. Warto spędzać z nimi czas wtedy, kiedy są obok. Bo kiedy odejdą, to na powroty jest już coraz mniej okazji.

Zostałam matką bardzo świadomie i z wyboru. Ale, gdyby życie potoczyło się inaczej, mogłam nią nie być. Doceniam to, że jednak byłam. Że jestem.

Macierzyństwo pozwoliło mi na niezwykłe doznania cielesne. Najpierw odczucie drugiego życia wewnątrz mnie (nawet nie wiadomo, jakimi słowami to opisać, bo każde wydaje się nieadekwatne). Potem poród, który jest nie tylko bólem, choć nim bez wątpienia także jest. Przez długie miesiące piersi pełne mleka, a z nimi rozmaite uczucia: skrępowanie i duma, poczucie uwięzienia w sytuacji i zachwytu nad możliwościami ludzkiego ciała, lęk (czy tyle dziecku wystarczy) i zaufanie do Natury (bo ona jednak wie najlepiej i od wieków daje radę). A przy tym zapach niemowlęcia i dotykanie jego delikatnego ciała. I bliskość fizyczna z maleńkim człowiekiem, który powoli się oddala, zdobywa własną przestrzeń,  rozwija się, rośnie.

Towarzyszyłam moim dzieciom w odkrywaniu świata. Tego najbliższego, a potem coraz bardziej odległego. Wytrwale, z zapałem, z radością. Bo sama mogłam przy nich być po trosze dzieckiem. Lubiłam się bawić, tworzyć, spacerować, zanurzać się w dziecięcą filozofię. A równocześnie chciałam im pokazać, że świat można oswoić. I że warto. Bo jest ciekawy i piękny. Że warto realizować swoje marzenia. Nie poddawać się i nie godzić na cokolwiek. Chciałam przekazać im moją pasję do życia. I, żeby były samodzielne, żeby umiały radzić sobie beze mnie, żeby ich od siebie nie uzależniać.

Niczego nie żałuję. Byłam z moimi dziećmi. Tyle, ile się dało. (Niektórzy mówili o nas „smok trzygłowy”.) Zachowuję ten czas w sercu, jako jedno z najmilszych wspomnień. Ale nie tęsknię, żeby wrócił. Życie toczy się dalej. I to jest w nim najbardziej frapujące.

Teraz przyszła pora na zaopiekowanie się sobą. Dopiero niedawno zauważyłam, że zawsze byłam wobec siebie zbyt surowa. Wciąż jeszcze odzywa się we mnie głos (niektórzy nazywają go karzącym rodzicem), który mnie za coś gani, czegoś zabrania, coś nakazuje, wyraża swoje niezadowolenie z moich planów. „Bądź rozsądna” – mówi i tym samym podcina mi skrzydła.  Ale ja już nie chcę być rozsądna. (Można ten syndrom nazwać kryzysem wieku średniego. Ja myślę o nim: przebudzenie.)

Dla moich dzieci postanowiłam być rodzicem nie surowym. Raczej opiekuńczym, wspierającym, towarzyszącym. Takim, który owszem podpowie, co można i warto zrobić, ale nie będzie niczego narzucał. Pozwoli na wybór. I na poniesienie konsekwencji. Wkroczy zdecydowanie jedynie w sytuacji zagrażającej życiu. To było bardzo trudne zadanie. Wymagało odrzucenia zachowań znanych, zaobserwowanych, przejętych i powszechnie przyjętych. Unikania rutyny i gotowych szablonów. Traktowania każdej sytuacji jako nowej i poszukiwania odpowiedniej reakcji. Czy dałam radę?

- Teraz widzę, że się starałaś. – powiedziała niedawno moja młodsza córka po latach nieruszania tego tematu. Odetchnęłam z ulgą. Chciałam, żeby to dostrzegła. Bo, z jednej strony, robię to, co robię i wiem, że nagrody raczej nie będzie. Ale z drugiej - mam głęboką potrzebę pozostawienia po sobie choćby skrawka dobra, o które tutaj zabiegam. A, że jest niematerialne, więc mam nadzieję, że zostanie gdzieś na dnie serc. Moich dzieci przede wszystkim.

- Bebiś, chodź – mówił mój młodszy brat i brał mnie za rękę, oczekując mojej pomocy. Przez wiele lat słyszałam "Opiekuj się Adasiem" i czułam się za niego odpowiedzialna, choć dzieliło nas niewiele ponad dwa lata. Spędzaliśmy razem dużo czasu. Lepiliśmy plastelinowe ludki, budowaliśmy domki z klocków podobnych do Lego, graliśmy na akordeonach i gitarach, uczyliśmy się niemieckiego, prowadziliśmy drużynę harcerską i jeździliśmy na obozy.
Od kilku dekad jest ode mnie dwa razy większy. Dorosłe życie raz nas do siebie zbliża, a raz oddala. Ale ślady przeszłości wciąż dają o sobie znać.
- Podobno idziesz na Camino? - zapytał, gdy wybierałam się po raz pierwszy. - Idę z Tobą.
- Prześlę ci mapy. - zaproponowałam.
- Po co?Jeśli ty to organizujesz, to ja nie muszę ich znać. Po prostu się przyłączę.
I przyłączył się. Z całą rodziną.





Komentarze

Popularne posty