22. Fizycy są wyjątkowi, czyli o sposobach na samą siebie

– Dlaczego  właściwie wędrujesz przez Camino? – zapytał Ariel, gdy późnym wieczorem wchodziliśmy na piękny, kamienny most w Ponte de Lima. (Legenda głosi, że przejście na drugą stronę rzeki Lima daje zapomnienie o przeszłości.) Był przyjacielem Sergio i poznaliśmy się kilka godzin wcześniej w schronisku dla pielgrzymów, gdzie przydzielono nam sąsiednie łóżka. A potem wspólnie zjedliśmy kolację (pełną lokalnych przysmaków m.in. vinho verde i arroz de Sarrabulho), podczas której opowiadał mi  o języku, kuchni  i kulturze portugalskiej. I o swojej pracy na Universidado do Porto (gdzie jest profesorem fizyki), podkreślając z radosnym błyskiem w oku, że fizycy są wyjątkowi. On z pewnością mieścił się w tej konwencji. Miał anielskie imię, z którego drwił sobie nieco, przywołując raczej chemiczne skojarzenia. Był uroczo staroświecki w sposobie traktowania kobiet i absolutnie zafascynowany klimatem Porto (choć pochodził z Lizbony).  – Czujesz tę różnicę! – aż podskoczył z radości, gdy , zapytana, które z miast podobało mi się bardziej, porównałam je do piękna dwóch kobiet, dając do zrozumienia, że odpowiedź nie jest oczywista.
Stanęliśmy przed schroniskiem. Na rzece widać było księżycową poświatę. Wiatr bawił się delikatnie figlarnymi lokami Ariela. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć.  Przeszedłszy rzekę zapomnienia, wciąż niosłam w sobie jakąś ponurą historię.

Dlaczego wędruję?  Dziś już to wiem. W poszukiwaniu siebie. Poszłam na Camino, bo nie wiedziałam, kim jestem ani jakie są moje pragnienia.  Nie te narzucone, przejęte z powodu wspólnego zamieszkiwania, czy z powodu bycia rodziną. Tylko moje własne. Jak je oddzielić, wydobyć, wyodrębnić? I czy w ogóle wolno to zrobić? (Z tą myślą toczyłam walkę przez kilkanaście lat, aż wreszcie wyjechałam, zrozumiawszy, że nie tylko wolno, ale po prostu należy). I, choć wiele się od tamtego czasu zmieniło, ten cel pozostał nadrzędny. Nadal wędruję, żeby zrozumieć siebie. Właściwie wszystko, co robię, jest właśnie po to.

Sceneria w życiu zmienia się równie powoli jak podczas wędrówki. Trzeba długo iść przez mesetę, żeby potem wejść w las eukaliptusowy, a po drodze minąć kilka wiosek i miasteczek, przejść przez rzeki, pastwiska, kłujące zarośla, łąki, mokradła, niekończące się pobocze ruchliwej szosy i kamieniste, górskie ścieżki.

Wrażenia z moich wędrówek rzadko bywają ekstremalne. Nie ma oszałamiającej prędkości, wysokości, głębokości, dzikich zwierząt, szalejących żywiołów, imponującej liczby zwiedzonych miejsc.  Jest jak w życiu. Nieco monotonnie. Jest jak  w przypadku każdej pasji, o której opowiada się z wypiekami na twarzy. Choć ona także najczęściej zaczyna się od żmudnych ćwiczeń,  codziennej, powtarzającej się pracy. Efekt powstaje  z czasem. I tylko dzięki cierpliwości i samodyscyplinie.

Stosuję różne sztuczki, żeby dać radę. Bardziej w życiu niż w drodze. Drogę dzielę tylko na etapy i wiem, że mam iść krok za krokiem, nie myśląc, ile jeszcze kilometrów przede mną. Taki fortel  był konieczny za pierwszym razem, bo nieco przerażało mnie kilkaset kilometrów do przejścia. Teraz cieszy mnie już wydłużanie dystansu. Ale w życiu sztuczki są przydatne. Bo czasem monotonne zajęcia wydają się nie do zniesienia. Więc mam cały sztuczkowy arsenał. Pomysły niekoniecznie są moje. Często wyczytane, podsłuchane, podpatrzone. Ale skuteczne.

Wiele lat temu wyrzuciłam ze swojego słownika słowo „muszę”. Zamieniłam na „chcę”. I to działa (choć wydaje się przereklamowane).  Ten zabieg pozwolił mi cieszyć się wychowywaniem dzieci, pracami domowymi, studiowaniem przez wiele lat, pracą w szkole. Pytam siebie, czego chcę i czy ta czynność jest niezbędna do osiągnięcia mojego celu. I już się nie męczę dalszymi rozważaniami, że mi się nie chce albo że przecież powinnam odpocząć. Chcę, więc robię. I tyle. (Zaczyna być trudno w momencie, kiedy czegoś nie chcę. Ale zrozumiałam, że gra pozorów mnie zabija. Więc w nią nie gram.)

Poza tym ustalam sobie rytm, jak podczas wędrówki. To konieczne, jeśli  dystans jest odległy. Trzeba wyczuć własne tempo (bo długiego dystansu nie da się pokonać  zbyt szybko). Znać cel i określić etapy. Ustalić porządek.  A potem jeszcze umówić się ze sobą, kiedy będą przerwy (np. tym razem dociągnę do świąt, potem do ferii, potem znowu do świąt, do weekendu majowego, potem wakacje i … od nowa ). To pozwala zachować siły. Motywuje do wytrwałego poruszania się w stronę celu.

Zdarzają się jednak zajęcia tak monotonne, że potrzebne są specjalne sposoby, żeby dać radę. Są nimi wszelkie czynności długotrwałe i powtarzalne, jak mycie okien i wieszanie firan, mycie kaloryferów, zmywanie naczyń i podłóg, koszenie trawy, wyrywanie chwastów. Nazywam je ćwiczeniami zakonnika. I stosuję jako odtrutkę na pośpiech i chaos. Przyjęte świadomie i  bez protestu, mają niezwykłą wartość. Uczą cierpliwości. Koncentracji na chwili obecnej. Wyciszają. Dają wytchnienie.

Zmieniam nawyki. Powoli. Po jednym. I jak już się przyjmie, gdy staje się moją drugą naturą, wtedy mogę  wprowadzać następny. Tak zrezygnowałam z kawy i zaczęłam pić ciepłą wodę. Potem wprowadziłam same ciepłe posiłki i nie jem chleba. Tak też zaczęłam pisać - od kilku porannych stron zapisywanych przed śniadaniem, podczas picia czterech szklanek wody. Stron o czymkolwiek, co tylko przychodzi mi do głowy, zapisywanych bez cenzury, bez dbałości o formę, a nawet o sens. Po dziewięciu miesiącach bezładnego pisania (trzy zapisane zeszyty), poczułam się ugruntowana w tym nawyku (już nie umiem nie pisać). I utworzyłam blog.

Zbieram różne cudze myśli, które pomagają mi przeżyć. Wypisuję cytaty. Od niedawna mam zeszyt. Ale mam też w gabinecie tablicę korkową, do której przyczepiam najświeższe odkrycia (W domu moich rodziców do tego celu służyła mi słomiana mata za kanapą. Potem na wiele lat pozbyłam się tego zwyczaju, bo wydawał się zbyt naiwny. Ale bardzo mi go brakowało.). Pozostają tam tak długo, aż zaczynają funkcjonować jak moje własne i  włączają się w odpowiednich momentach życia.

Domykam małe obszary. Bo bardzo często duże problemy są niemożliwe do rozwiązania. Więc robię tyle, ile mogę. I odpuszczam. To daje mi poczucie, że jednak sobie radzę, że coś tam ogarniam, że chaos mnie nie pochłonął. Jeśli czuję, że krążę w kółko i w którąkolwiek stronę się ruszę, tam trafiam na ścianę, wtedy zmieniam perspektywę, szukam innego punktu, z którego mogę spojrzeć na problem.

Gdy pracowałam w ośmiu miejscach tygodniowo, nauczyłam się wychodzić z pracy, zamykać drzwi i wychodzić z tematu. A potem otwierać inne drzwi i wchodzić w nowy temat. Nie przetrzymywać emocji, myśli. Nie przetrawiać. Być tylko w jednym miejscu na raz. Skupiać się na rozmówcy, na aktualnej sprawie. Nie roztrząsać w tym czasie kilku innych. To pomogło mi nie zwariować (pracowałam w podstawówce, gimnazjum, kilku szkołach ponadgimnazjalnych, jednej wyższej, klubie z rodzicami i niemowlętami oraz w szkole językowej). I odpoczywać w drodze.

Gdy wędruję, na nudę nie narzekam. Przekraczam własne ograniczenia. A może raczej je odkrywam. I ze zdumieniem stwierdzam, że są umowne. Dostrzegam siłę ciała, które nie forsowane, po prostu się rusza. Rozplątuję emocjonalne zawiłości. Docieram do nieznanych zakamarków własnej duszy. To są mocne przeżycia.

Podobnie z pisaniem. Jest pasjonujące. Szukam słów, którymi mogłabym nazwać to, co czuję, o czym myślę. To niełatwe. Ale umożliwia mi porządkowanie świata (chaos wciąż jednak bardzo mnie męczy). Zapisuję te słowa najpierw byle jak, prawie w biegu, na skrawkach papieru. Zawsze wtedy , gdy się pojawią. A potem sklejam, skreślam, poprawiam, dopisuję. I, kiedy tekst nabiera kształtu, wtedy zaczynam odczuwać radość. Czytam go wielokrotnie i słucham jego brzmienia. I wciąż jeszcze dostrajam. Bo chcę zapisać melodię mojej duszy. Więc słucham, czy już nią jest. A potem pozwalam jej płynąć  w świat.

Até logo / Na razie – powiedział Ariel, kiedy wchodziliśmy do schroniska. Następnego ranka każde z nas miało wyruszyć w dalszą drogę. Więcej go nie spotkałam. Wrócił do Porto. Dalej Sergio szedł już sam.


Komentarze

Popularne posty