19. Zadanie na wiele lat, czyli o problemach z gwałtownością

Życie jest jak droga caminowa. Wciąż się zmienia. Jest nieprzewidywalne. Do tego przywykłam. Bywam zmęczona nieustannym odnajdowaniem się w nim, kluczeniem w ciemnościach, zawracaniem ze źle wybranego szlaku, poszukiwaniem znaków, dźwiganiem bagażu, w którym są tylko rzeczy niezbędne, a i tak okazuje się zbyt ciężki. Ale już się tego wszystkiego nie obawiam.

Natomiast boję się siły, z którą nie umiem sobie poradzić. Zawsze się jej bałam.  Siły gwałtownej, która potrafi zaatakować znienacka i szybkim działaniem obraca wszystko w ruinę. Dzikiej, nieprzewidywalnej, nieokiełznanej, szalonej. Pożarów, wichury, piorunów, rwącej wody, atakujących zwierząt.  I rozwścieczonych ludzi, wrzeszczących, nadużywających swojej siły fizycznej. Zawsze bałam się agresji. Nie wiedziałam, jak na nią reagować. Czułam, że może mnie zniszczyć. Więc się bałam. Chyba nie wierzyłam, że dałabym radę się obronić. A może bałam się walki, bo to oznaczało ból? A może uwierzyłam, że jestem słaba? A może własnej siły też się bałam? 

               Moja Mama jest kobietą gwałtowną. Głośno mówi. Szeroko gestykuluje. Bywa pompatyczna, przerysowana. Lubi wielkie celebracje. Mocno kocha. Mocno całuje i ściska. Mocno krytykuje i odrzuca. Używa mocnych słów, które głęboko ranią. Głośno się śmieje. Głęboko rozpacza. Rygorystycznie trzyma się wyznawanych zasad. Bardziej dba o osiągnięcie wyznaczonego przez siebie celu niż o relacje, nawet z najbliższymi. Jest zimna albo gorąca, nigdy nie bywa letnia.

               Zawsze uważała, że ma rację. Podejmowała decyzje bez odwołania. Reagowała gwałtownie. Czasem bałam się nawet jej spojrzenia. Surowo karała. Potrafiła sponiewierać, gdy uznała, że złamałam jej zasady. Nigdy za to nie przepraszała. Uważała, że zmuszam ją do takiego traktowania, bo jestem krnąbrna. I że bez niej niczego bym nie osiągnęła. Kontrolowała. Manipulowała. Szantażowała utratą swojej aprobaty. Zawsze wiedziała najlepiej, jakich mam dokonać wyborów.  Gdy stawiałam na swoim, traciłam jej uznanie i sympatię. Nie mogłam przywyknąć. Raniła mnie. Bałam się jej gniewu. I odrzucenia. Wyszłam z domu poturbowana. Z zaniżonym poczuciem własnej wartości. Z wpisaną, gdzieś bardzo głęboko, zgodą na złe traktowanie. To był fatalny start.

               Nie chciałam być taką kobietą jak ona. Głośną, wybuchową, wyrazistą, o piskliwym głosie, ekspresyjnej mimice i gwałtownych ruchach. Odcięłam się od tej kobiecości. Poszukiwałam własnej drogi. Ale nie przyjrzałam się sobie dokładnie, nie sprawdziłam, co mam do dyspozycji. Tego nie umiałam. Stworzyłam siebie w opozycji. Obniżyłam głos, mówiłam cicho, poruszałam się powoli, stawałam z boku, tłumiłam emocje, odraczałam reakcje. Chciałam być oazą spokoju. Żeby nikogo nie ranić.
               Wyhodowałam pokazową nerwicę wegetatywną. Ze wszystkimi objawami. Ze skłonnością do depresji. (Bardzo trudno z nią żyć). Męczyłam się, usiłując być kimś innym niż jestem. Powoli docierało do mnie, że w ten sposób nie dam rady. Że zabrnęłam w jakąś ślepą uliczkę. W końcu osiągnęłam kres wytrzymałości. Coś we mnie pękło.  Rozerwało mnie. (To musiało się wreszcie zdarzyć, bo upychałam emocje coraz ciaśniej). Wszyscy myśleli, że oszalałam. A ja dopiero wtedy, po długiej tułaczce, wróciłam do siebie.

               Bo przecież w środku nie jestem aż tak spokojna. Mam w sobie tę burzliwą emocjonalność, która potrafi osiągać stany ekstremalne. Tę gotowość do walki, gdy zachodzi potrzeba. Tę siłę, która potrafi nie tylko niszczyć, ale i tworzyć. Tę potrzebę ekspresji, angażowania się, reagowania. I mam w sobie tę kobiecość, której przez lata nie akceptowałam. Radosną, szaloną, nieco zachłanną, ale z pewnością gorącą. Taką, która pokrzepi, utuli, przygarnie, ochroni, ukoi. I dziś wreszcie rozumiem, że taka kobiecość to skarb. Tylko nauczyłam się wyrażać ją na swój sposób.


               Kiedy wyleczyłam rany (a zajęło mi to wiele lat), zrozumiałam, co zyskałam dzięki tak bezkompromisowej matce. Mogłam to wreszcie przyjąć. Nadal nie akceptuję sposobu, w jaki to robiła. Ale, znając ją, wiem, że był jedyny, jakim dysponowała.


Ranili mnie. Tata - brakiem wsparcia,  Mama – gwałtownością i agresją. Ranili mnie zbyt mocno. Dlatego ich odrzucałam. I wtedy sama raniłam siebie. Jeszcze mocniej. Potrzebowałam dużo czasu, żeby to wszystko zrozumieć, poukładać. Żeby ich zaakceptować. Dali mi łagodność i siłę, spokój i ekspresyjność. Przez wiele lat sądziłam, że te cechy wzajemnie się wykluczają. Że mogę być jednym albo drugim. Gdy wreszcie zrozumiałam, że mogę być i słaba i silna, gdy dałam sobie na to przyzwolenie, wtedy uzyskałam wewnętrzną spójność.

Komentarze

  1. Ze wzruszeniem czytam Twoje słowa... To tak jakby ktoś napisał to czego ja czasami nie umiem powiedzieć :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty