18. Daj spokój, czyli o problemach z łagodnością

Opuszczając dom, pozostawiam wiele spraw. Niedomkniętych, nierozpoznanych do końca, niezrozumianych, zagmatwanych, trudnych. Oddalając się, zyskuję perspektywę. Bo im dalej od domu, tym bardziej wszystko, co domowe, odzyskuje prawdziwe rozmiary. Maleje, cichnie, układa się w ciąg przyczyn i skutków, daje nadzieję na dobre zakończenie. Oddalając się, nabieram dystansu. Zaczynam dostrzegać, że ta życiowa układanka ma sens. Taki dystans pojawia się też wraz z upływem czasu, mijającymi latami, zmieniającym się biegiem zdarzeń. Powoli zaczynam rozumieć wiele życiowych zakrętów. Zaczynam rozumieć siebie. Także pewną wewnętrzną niespójność, której się w sobie dopatruję. Pewien dysonans. Zgrzyt nawet. Bo jest we mnie jakaś dwoistość: spokój i łagodność, które czuję wewnątrz głęboko, współistnieją z siłą i gwałtownością emocji.

Lubię ludzi delikatnych. Są pięknem tego świata. Jak dotyk skrzydeł motyla, powiew wiatru w upalny dzień, ciepło wiosennych promieni słońca. Roztaczają wokół siebie światło. Subtelne, ale trwałe. Potrafią ukoić płacz serca. Dają wytchnienie duszy. Są najmilszym towarzystwem, jakiego można oczekiwać w życiu.

Mój Tata jest mężczyzną łagodnym. Mówi spokojnie, cicho, powoli. Rozważa różne punkty widzenia. Dostrzega względność ludzkich osądów, w tym własnego. Dlatego nie wypowiada się kategorycznie. Używa często słów: podobno, możliwe,  chyba, raczej, niekoniecznie. „To było bardzo nie w porządku z jego strony.”- mówi, gdy jest mocno zdenerwowany czyimś zachowaniem. Wulgarną wypowiedź kwituje słowami: „Należałoby wyrażać się bardziej elegancko.” A wszystko, co nie mieści się w świecie jego wartości i wyobrażeń – wyraźnym oburzeniem: „Jakżeż tak można!” Jeśli czuje, że powinien wkroczyć do akcji, a nie czyni tego zbyt często, wówczas pyta delikatnie: „Nie chciałbym się wtrącać, ale czy nie uważasz, że to chyba nie ma za bardzo sensu?”

Podziwiałam go. To dostrzeganie racji innych, a nie tylko własnej ( w domyśle była zawsze sugestia, że może ta druga strona miała ważniejsze powody niż ja). „Na pewno nie chciała źle, tylko tak jej wyszło.” „To z pewnością nieporozumienie. Zobaczysz, że niedługo się wyjaśni.” „Wiesz, on z tego wyrośnie. Ja też byłem taki sam.” Próbowałam z tym żyć. Szłam na kompromis. Ustępowałam. Miałam innych na uwadze bardziej niż siebie. Tylko nie wiedziałam, że gdzieś istnieją granice tego kompromisu. I że należy je wyznaczać.

Próbowałam go naśladować. Ten jego prawie niewzruszony spokój, który wydawał mi się szczytowym osiągnięciem w zakresie samoopanowania. Tłumiłam moje burzliwe emocje i okazywałam na zewnątrz dopiero ich stonowaną postać, po obróbce. Dlatego chyba nikt nawet nie przeczuwał, co dzieje się we mnie w środku. Ale to okazywanie spokoju działało wyraźnie na moją niekorzyść. Bywali tacy, którzy, zachęceni brakiem zdecydowanej reakcji, bez oporów utrudniali moje relacje z najbliższymi, zawłaszczali efekty mojej pracy, lekceważyli moje uczucia, ranili mnie. A ja pozwalałam się ranić, lekceważyć, pozbawiać tego, co moje. Nie umiałam się obronić. Nie umiałam gwałtownie zaprotestować. Bo mocny protest oznaczał bycie niekulturalną. Czasem protestowałam tak, jak umiałam. Spokojnie, kulturalnie, z dużą dbałością o formę. Ale to okazywało się nieskuteczne. Bywali ludzie, którzy spokojnego tłumaczenia, że zadali ból, że naruszyli moje granice, że zagarnęli moją przestrzeń, zwyczajnie nie rozumieli.  Rzeczowy, nieagresywny protest do nich nie docierał. Zdarzało się, że ignorowali go latami.

Człowiek łagodny bywa uważany za nijakiego, mdłego, bez wyrazu, bez własnego zdania. Więc można mu to zdanie narzucić. Można za niego zadecydować. Co zje, jak się ubierze, jak urządzi swoje mieszkanie, komu i jak będzie pomagał, jak wychowa swoje dzieci, z kim będzie pracował, z kim będzie spędzał wolny czas, gdzie i jak przeżyje swoje życie. Zatem, jeśli w końcu któregoś dnia nie zaprotestuje, to nie da sobie szansy na pójście własną drogą.

Lubię ludzi łagodnych. Ale nieczęsto znajdują w sobie tyle siły, by wesprzeć w prawdziwych kłopotach, stawić czoła niebezpieczeństwu, obronić przed atakiem.  Są na to zbyt delikatni. Bo łagodność sprowadza się nierzadko do tłumienia emocji, spłaszczania przeżyć, bagatelizowania zagrożeń, unikania konfrontacji.

Mojego Tatę przerażały problemy. Uciekał od nich. Najbardziej cenił spokój. Robił wszystko, żeby go osiągnąć. Unikał konfliktów. Nie wtrącał się. Nie zajmował stanowiska. Nie stawał w obronie, bo nie był pewny, kto miał rację. Raczej czekał, aż sprawa sama się rozwiąże. Relatywizował. Potrafił wytłumaczyć niewybredne ludzkie zachowania. Wybielał je. Szybko zapominał nietakty i nie chował urazy. Chyba nie czuł się skrzywdzony. Wycofując się w porę, unikał zranienia. Mnie też radził, żebym ustąpiła, zrezygnowała, nie przejmowała się, nie fatygowała. „Daj spokój. Po co ci to? Musisz?”- pytał często. Gdyby był moim jedynym rodzicem, to chyba odpuściłabym sobie większość z tego, co zrobiłam w życiu. Bo zrezygnować można z wielu rzeczy, spraw i działań. Bo niewiele naprawdę się musi. Prawie nic. Tyle tylko, że, zrezygnowawszy, przestaje się żyć, a zaczyna wegetować. A tego chyba jednak nigdy nie chciałam.

Zatem spokój i  łagodność, choć wciąż mnie urzekają,  okazały się życiowo niewystarczające. Poszukiwałam dopełnienia. Czegoś, co pozwoliłoby mi, pozostając delikatną, obronić się przed ludźmi, którzy taką postawę mają za nic.



Komentarze

Popularne posty