16. Prowincjonalność, czyli o tym, co mnie urzeka

Urzekają mnie prowincjonalne klimaty. Swojskość, autentyczność, prostota. Bo prowincja to miejsce, gdzie ludzie dobrze się znają. Mają  zwyczajne twarze. (Nic z gwiazdorstwa, bo po co.) A z ich mimiki i pojedynczych gestów można odczytać wszystko. Są oczywiste przez swoją powtarzalność .

To miejsce, gdzie język ulega pewnej hermetyzacji, bo wciąż powtarza się te same, utarte zwroty, bo obowiązują słowa – klucze, które otwierają ciągi skojarzeń. Taki język rozumieją tylko miejscowi. Dla obcego brzmi obco, nawet jeśli to nadal jego język ojczysty.

To miejsce, gdzie codzienność jest monotonna, niezmienna, przewidywalna. Gdzie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Gdzie trudno coś ukryć. Trudno być anonimowym.

To może być ograniczające. Bo przyzwyczajenie może rozleniwiać, zubażać, zamykać na wszystko, co nowe. Może  budzić niechęć do nieznanego, blokować działania, wymagające wysiłku. Bo łatwiej jest poszufladkować i mieć spokój. I już się nie wysilać na każdorazową ocenę. Po prostu poruszać się w obrębie raz wyznaczonych granic, po utartych szlakach.

Zatem prowincja bywa synonimem zamknięcia, ograniczenia horyzontów, pretensjonalności, zakłamania, pruderii, braku dystansu, rozmachu, tolerancji. Bywa. 

Prowincja…  Gdy się tam mieszka, wydaje się być miejscem najnudniejszym na świecie. I wtedy największym marzeniem jest, by je opuścić. Bo wielki świat wydaje się być inspirujący. Ale opuściwszy, bardzo się za nią tęskni. Bo swojskość daje ogromne poczucie bezpieczeństwa. Daje poczucie zakorzenienia i przynależności. A poza tym,  nigdzie indziej nie ma takich zapachów, smaków, barw, deseni, aranżacji, rozwiązań, a może nawet zwyczajów, jakie były właśnie tam. I nawet, jeśli dawniej wydawały się brakiem gustu lub nowoczesności, to po latach ceni się je za niepowtarzalność.

Pewnego dnia we Włoszech, na Via Francigena, dotarłam do Ponte a Cappiano - małej, toskańskiej miejscowości,  położonej nad rzeką Usciana.  Hostel, w którym zamierzałam nocować,  był zlokalizowany na moście (pod budynkiem przebiegała droga dla ludzi i pojazdów). Znudzona recepcjonistka zapisała mnie, pobrała opłatę i pokazała pomieszczenia, z których mogłam korzystać. Wędrowałyśmy po stromych, kamiennych schodach i krętych korytarzach, raz po raz otwierając ciężkie drzwi, za którymi były kolejne korytarze i pokoje. Rozstając się ze mną oznajmiła, że prawdopodobnie będę tej nocy w hostelu sama (choć miejsc było kilkadziesiąt). Zabrzmiało nieco zatrważająco, ale pomyślałam, że to może być ciekawe doświadczenie.
Usiadłam w hostelowej kuchni, żeby odpocząć, pomyśleć, zapisać wrażenia mijającego dnia. Gdy tak siedziałam, zagłębiona we własnych myślach, do hostelu wkroczyli dwaj rowerzyści. Byli starzy, zarośnięci i dość ekscentryczni.  Wyglądali na zmęczonych i czymś mocno strapionych. Jeden z nich miał rękę na temblaku. Jak się później okazało, spadł z roweru i naderwał mięsień. Jechał z bratem z Francji i mieli zamiar dotrzeć do Rzymu. Ale z powodu kontuzji  nie był w stanie. Nazajutrz musieli wracać do domu. Opowiadał mi tę historię łamaną angielszczyzną, raz po raz przepraszając, że posługuje się nią tak słabo. Brat tylko przyglądał się nam z boku, bo nie mówił po angielsku. Przygotowywał posiłek dla nich obu. Był wyraźnie przygnębiony. Zapytałam, czy nie chce dotrzeć do Rzymu sam. Odrzekł, że nie mógłby. Bo, skoro wyruszyli w tę drogę razem, to chciałby, żeby razem ją ukończyli.


Zaczął się wieczór. Padał deszcz. Poszłam do pobliskiej pizzerii. Młoda barmanka spojrzała na mnie nieco zmęczonym wzrokiem. Stała, wsparta o kontuar, i odpowiadała niepewną angielszczyzną. Byłam jedynym gościem. Nieliczni przychodzący kupowali pizzę na wynos. Prowadzili głośne rozmowy z barmanką i pizzermanem. Przekomarzali się. Zamówiłam calzone. Pizzerman włączył muzykę (chyba, żebym się nie nudziła w trakcie oczekiwania). Przygotowywał mój pieróg z szynką, serem i pomidorami. Sprawnymi ruchami rozwałkowywał ciasto, układał na nim dodatki.  I śpiewał. Głośno, radośnie, z figlarnym błyskiem w oku. Barmanka składała pudełka na pizzę. Odbierała zamówienia telefoniczne. Za oknem deszcz spływał po pustej ulicy. Życie toczyło się swoim rytmem. Pieróg był pyszny. Jadłam go nieśpiesznie, smakując chwilę.  Czas w takich miejscach wydaje się płynąć od niechcenia.

Gdy wyszłam z pizzerii, deszcz przestał padać.  Stanęłam za mostem. Przyglądałam się domom i ludziom. Stara signora, stojąca w pobliżu, zapytała, czy czegoś potrzebuję. Zaprzeczyłam. I uśmiechnęłam się, dziękując za zainteresowanie. Wtedy, słowo za słowem, opowiedziała mi historię swojego życia. Przez cały czas mieszkała w tym samym miejscu. I była tam szczęśliwa.

Prowincja to także niewymuszona gościnność. Wynikająca po prostu z faktu, że  ktoś przybył jako gość, więc pora otoczyć go opieką.

Pewnego dnia, gdy wędrowałam przez północną Hiszpanię z moimi córkami i siostrą, byłyśmy już w pobliżu Santiago de Compostela (wieże katedry widać było w oddali). Ale głód odebrał nam siły na dokończenie wędrówki. Była sobota. Późne popołudnie. Przy drodze stał mały bar. Weszłyśmy do środka. Gospodyni była zaskoczona naszym przybyciem. Nie spodziewała się już gości tego dnia. Powiedziała, że nie ma z czego przygotować nam kolacji. Ale przygotuje z tego, co ma dla siebie. Dostałyśmy ensalada mista (sałatę z pomidorami i cebulą) i grillowane mięso z frytkami. Świeże, pyszne, przygotowane specjalnie dla nas. Na pożegnanie powiedziała: To ja wam bardzo dziękuję.


Jestem dziewczyną z dużego miasta. Ono mnie inspiruje. Anonimowość w wielkim mieście  pozwoliła mi przeżyć najtrudniejsze momenty. Mogłam się zagubić w tłumie, który nic o mnie nie wiedział. To przynosiło ulgę. Dawało swobodę w przeżywaniu głębokiego smutku.  Ale, kiedy już się odnalazłam i poczułam, że znów chcę żyć, wtedy zamieniłam anonimowość na rozpoznawalność i więzi. Odważyłam się zmniejszyć dystans. Pozwoliłam ludziom i zdarzeniom podchodzić blisko i dotykać mnie. Zaskakiwać w kapciach i wyciągniętej bluzie. To nieeleganckie, banalne, prowincjonalne. Ale daje poczucie bliskości i akceptacji, swojskości i ciepła. Pozwala czuć więź z podobnie niedoskonałymi.  Być skądś. Przynależeć do miejsca i jakiejś małej wspólnoty. Dla mnie to bardzo istotne. Jestem nie tylko z Krakowa, ale także z Czyżyn, małej wioski wchłoniętej przez miasto. Cenię kontakty z ludźmi. Lubię moich sąsiadów. Wspieramy się nawzajem. Mam zaprzyjaźnionych sklepikarzy, fryzjerkę, szewca, kaletnika, krawcową, malarza, elektryka, hydraulika, murarza.  Pomagają mi opanować chaos życia.

Rozumiem także znaczenie lokalnych zwyczajów. Nadają miejscu indywidualny charakter.

Do Sieny dotarłam parę dni przed tradycyjnym Palio di Siena, słynnym toskańskim festynem na cześć Matki Boskiej, sięgającym swoją tradycją średniowiecza. Kulminacyjnym punktem tego święta jest gonitwa konna, dla potrzeb której na sieneński Piazza del Campo, wybrukowany czerwoną cegłą i marmurem, wysypywane są tony ziemi. Gonitwa trwa tylko trzy okrążenia, ale angażuje wszystkich mieszkańców miasta i przyciąga tysiące turystów. Wyścig odbywa się dwa razy do roku: 2 lipca i 16 sierpnia, wieczorem. Bierze w nim udział dziesięciu dżokejów i dziesięć koni, reprezentujących dzielnice Sieny.  O tym, który z nich będzie reprezentował którą dzielnicę, decyduje losowanie. Czyni to gonitwę jeszcze bardziej emocjonującą.

Kilka dni wcześniej przez miasto przechodzą barwne pochody i parady. W rytm werbli maszerują w średniowiecznych kostiumach przedstawiciele rywalizujących ze sobą siedemnastu dzielnic (contrade). Najbardziej widowiskowe jest żonglowanie wielkimi jedwabnymi chorągwiami.  Contrade mają zwierzęce nazwy: Aquila (Orzeł), Bruco (Gąsienica), Chiocciola (Ślimak), Civetta (Sowa), Drago (Smok), Giraffa (Żyrafa), Istrice (Jeżozwierz), Leocorno (Jednorożec), Lupa(Wilczyca), Oca (Gęś), Pantera (Pantera), Tartuca (Żółw), i Valdimontone (Baran). Tymi nazwami określa się także ich mieszkańców.

Gdy przybyłam do Sieny wraz z innymi pielgrzymami, daliśmy się porwać panującej tam przedświątecznej atmosferze. Po południu wzięliśmy udział w paradzie z chorągwiami. A wieczorem, podczas kolacji w miejscowej trattorii, wysłuchaliśmy długiej historii przygotowań do Palio, opowiedzianej przez właścicielkę. I to był najważniejszy temat tamtego wieczoru.


Kiedyś wydawało mi się, że bycia prowincjonalnym trzeba się wstydzić. Bo zbytnie przywiązanie do własnych przekonań i obyczajów zamyka na inność. Być może dzięki takiemu spojrzeniu wyzwoliłam się z ograniczeń? Być może pozwoliło mi otworzyć się na różnorodność ? Być może. Ale dziś wiem, że jedno drugiego nie wyklucza: można być głęboko zafascynowanym własną kulturą i jednocześnie doceniać cudzą. Wiem też, że zjawiska nietypowe, specyficzne, oryginalne są niezwykłym bogactwem tego świata. Bez nich nie byłoby wielokulturowości. Wszystko byłoby takie samo. I wtedy podróże po prostu nie miałyby sensu.



Komentarze

Popularne posty