15. Wielkomiejskość, czyli o tym, co mnie inspiruje

Kocham miasta. Zwłaszcza duże. Ich wielobarwność, mieszaninę kultur, zwyczajów, języków. Ich nieograniczone możliwości (nawet, jeśli to tylko złudzenie). Przestrzeń, rozmach, rozwiązania techniczne. Historie, które można tropić nie tylko w muzeach, ale także błądząc po zaułkach.  I kocham właśnie te zaułki miejskie, może nieco prowincjonalne, a nie wielkomiejskie. Ale w dużych miastach nieudawana prowincjonalność ma swój niepowtarzalny urok. Kawiarenki, gdzie unosi się zapach kawy i ciasta. Warsztaty rzemieślnicze, gdzie wszystko nasiąknięte jest smarami, klejami i kurzem. Bazary wypełnione radosną krzątaniną. Rynki i place, na których często pojawiają się rozmaici artyści. I, choć odpoczywam w ciszy, to inspirację czerpię także ze zgiełku miast.

Kocham moje miasto rodzinne. Było tęsknotą mojego życia przez ponad dwadzieścia lat, które spędziłam w oddaleniu. I teraz, gdy mogę znów tu być, czerpię z niego siłę.

Każda moja wędrówka zaczyna się od miasta. Tam zatrzymuję się w jakimś hostelu. Przeważnie z młodzieżą z bogatszej części tego świata - głównie z zachodniej Europy, wschodniej Azji i Ameryki Północnej, ale ostatnio także z Rosji. Starsi przedstawiciele tych nacji, jeśli w ogóle podróżują, wybierają raczej hotele. Ale dla nauczycielki z Polski hotele mają dość zaporowe ceny. Poza tym, kontakt z młodzieżą bywa inspirujący. (Z pewnością młodość jest czasem najbardziej sprzyjającym podróżom - z wielu względów, głównie praktycznych: więcej siły i czasu, mniej zobowiązań, niższe koszty podróży i wstępu do wielu miejsc. Poza tym, młodzi ludzie łatwiej pokonują różnice kulturowe, szybciej się integrują, są wdrożeni do znajdowania swojego miejsca w grupie, a to ułatwia nawiązywanie kontaktów).

Wybieram zazwyczaj żeńskie pokoje, a w Rzymie znalazłam nawet hostel tylko dla kobiet. Bo, choć na Camino towarzystwo męskie mi nie przeszkadza, a nawet mnie krzepi, to jednak w miastach jest inaczej. Tam przyjeżdżają turyści (w dużych miastach nastawieni także na imprezowanie). A ten fakt zupełnie zmienia ludzkie zachowania. Dlatego wolę, jeśli towarzystwo w pokoju stanowią jedynie kobiety. Poznaję je z przyjemnością.

W rzymskim hostelu poznałam Chinkę - Tong, która podróżowała po Europie razem z nastoletnią bratanicą męża oraz Amerykankę – Jasmin, która studiuje w USA kulturę rzymską i przyjechała na praktykę archeologiczną. W Porto – trzy Meksykanki, które studiowały w Paryżu i podczas wakacji zwiedzały Europę oraz Koreankę, która podróżowała samotnie. (Samotnie podróżująca kobieta jest już w tej chwili w większej części Europy zjawiskiem nie budzącym zdziwienia i - jak sądzę – bezpiecznym.) Nie udało mi się zaznajomić ze współlokatorkami z hostelu w Lizbonie, bo spały, gdy wychodziłam zwiedzać miasto, a wracały nad ranem, gdy ja spałam. W Paryżu nocowałam w domu prowadzonym przez polskie zakonnice. Zatrzymywały się tam głównie dziewczęta z Polski, które przyjeżdżały do Francji jako au pair. Od sióstr dostawały szczegółowe informacje na temat miejsca i warunków pracy. Bywały tam także w drodze powrotnej. Opowiadały o swoich doświadczeniach z francuskimi rodzinami. (Można by o tym pewnie napisać osobną książkę.)



- We Francji też jest trasa caminowa. – Powiedziała pewnego dnia Anne-Yvonne, którą spotkałam na Caminho Portugues. Była Francuzką i przeszła kilka tras caminowych w całości. - Nazywa się Via Podiensis. Najpiękniejszy jej odcinek prowadzi z Le Puy-en-Velay do Conques. Musisz tam pójść.

Więc poszłam. I rzeczywiście było pięknie.

Zaczęłam od Paryża. Czy można nie pokochać tego miasta? Pewnie można. Ale mnie się to nie udało. Bo czym jest Paryż?  To mieszanina próżności i głębokiej refleksji nad życiem. Barwny, gwarny, radosny, jak karuzela ustawiona u podnóża bazyliki Sacré Cœur. Miejscami nieco kiczowaty, odpustowy, przeładowany zdobieniami, przesadzony. Czasem zbyt monumentalny, nadęty, napuszony. Ale przecież także subtelny, przytulny, po prostu: urzekający. Schody na Montmartre i tamtejsze uliczki. Ogrody Tuileries i Wersalu. Małe parki i ogródki wszędzie, także na dachach. Fontanny, latarnie, mosty i bulwary nad Sekwaną. Urokliwe, kawiarniane ogródki na ulicach i skwerach. Stragany, gdzie można dotknąć i powąchać, zanim się kupi. Małe sklepiki z wystrojem sprzed wielu lat.

Błąkając się bez celu po uliczkach na Montmartre, doszłam do Rue des Trois-Frères. Zaintrygowana nazwą, zatrzymałam się. Spojrzałam naprzeciwko. „Maison Collignon” – przeczytałam napis na domu. Poniżej był sklepik z warzywami i owocami, jakby wyjęty z kadru „Amelii”. A na straganach zdjęcia Amelii i krasnale (podobne do tego, który podróżował po świecie wraz z jej ojcem).  Na dłuższą chwilę przeniosłam się w inny świat. Taki, w którym dziwaczność przeplata się z dobrocią serca.

Montmartre – mój ulubiony kawałek Paryża.  Zachwycił mnie nawet rodzajem pamiątek  proponowanych turystom. No, może niekoniecznie chodzi o miniaturki wieży Eiffla (choć i tych kilka przywiozłam).  Raczej o, wystawione przed sklepikami, plakaty impresjonistów, głównie Van Gogha, Renoira, Tuoluose-Lautreca. Wśród nich także plakaty reklamowe, dotyczące czasem sztuki, ale bywa, że i codzienności, a zatem tematów prozaicznych. Ale w formie niezwykle dystyngowane. Nadają uliczkom niepowtarzalny klimat. I pozwalają dotknąć świata, którego już nie ma.

Pojechałam do Paryża także po to, żeby zobaczyć pierwszą na świecie szkołę dla głuchych. Bo tam, przy Rue Saint Jacques (co, na trasie dedykowanej Świętemu Jakubowi, było jak mrugnięcie do mnie okiem) w XVIII wieku ksiądz de L’Épée założył szkołę, która zapoczątkowała edukację niesłyszących. L’Abbé de L’Épée, z którego działań Francuzi są dumni (niektórzy z moich caminowych przyjaciół z podziwem wypowiadali się o jego działalności), był światłym człowiekiem. Nie narzucał głuchym swojego języka. Uważał, że nauczanie o świecie powinno być oparte na języku migowym.

Spacerowałam po paryskich cmentarzach. Gdzieś między mogiłami wielkich, którzy dawno odeszli, szukałam odpowiedzi na dręczące mnie pytania o sprawy najważniejsze. Nie wiem, czy je znalazłam. Ale z pewnością je zadałam. Czasem pytania są ważniejsze niż odpowiedzi. Zresztą, te ostatnie pojawiają się znacznie później i zupełnie nieoczekiwanie.

Paryż – miasto miłości… Hm, nic o tym nie wiem. Byłam tam sama. Ale kiedy opuszczałam to miasto, kierując się na południe, w stronę Masywu Centralnego, wiozłam ze sobą jakąś niewypowiedzianą tęsknotę. Cóż, nie jestem nieprzemakalna, ulegam legendom miejskim, atmosferze, tkwiącej w czymś niedookreślonym. I nie chodzi o to, że zaraz zaczęłam szukać towarzystwa. To byłoby zbyt banalne. Raczej,  po latach niedotykania tego tematu, przypomniałam sobie o czymś, co zepchnęłam na dalekie peryferia - w sferę niemyślenia i nieodczuwania. Pewnego samotnego wieczora w Paryżu poczułam, że bliskość jest bardzo głęboką potrzebą człowieka. I, że nie da się jej niczym zastąpić.


Komentarze

Popularne posty