14. Kiedy wyrusza się samotnie, czyli o wsparciu

Kiedy wyrusza się samotnie, potrzebny jest ktoś, kto czuwa w oddali. Kto w razie potrzeby przyśle pomoc, zadzwoni, gdzie trzeba, rozpocznie poszukiwania. Kto będzie jak światło latarni morskiej, wskazujące kierunek do portu.

Moim wsparciem jest córka, Ewa. Przed wyjazdem wysyłam jej przebieg trasy, planowane noclegi, kserokopie wszystkich dokumentów. Na wszelki wypadek. Choć zawsze myślę, że będzie dobrze.

Gdy już jestem na trasie, wysyłam codziennie sms-y, dokąd dotarłam i jak było. Czasem piszę maile. Albo dzwonię z dłuższą relacją. Nie lekceważę tego punktu programu nawet, gdy jest dobrze. Po pierwsze dlatego, że lubię mieć z nią kontakt. A poza tym nie chcę, żeby się martwiła. Ale w schroniskach często nie ma Internetu, a w górach - zasięgu. I wtedy się martwi. - Nie wiedziałam, czy nie leżysz gdzieś w lesie ze zwichniętą nogą. I czy mam już wzywać pomoc, czy jeszcze poczekać.

Przy dużej odległości to trudne. Zrozumieć, co oznacza milczenie. Nie dokonywać nadinterpretacji. Nie wpadać w panikę. Zachować spokój. Wspierać pozytywnymi myślami. Ale też umieć zareagować na czas. Gdy zawodzi kontakt fizyczny, pozostaje intuicja. I albo umie się korzystać z jej podpowiedzi albo nie.

Gdy wyrusza się w towarzystwie, wtedy można wzajemnie się wspierać. Podobnie jak w życiu rodzinnym.

Zawsze mieszkałam w gromadzie. Chwilami nawet w tłoku. Dzieciństwo spędziłam w przechodnim pokoju razem z babcią i bratem. Dopiero w liceum zyskałam swój pokój. Ale nadal byliśmy w gromadzie. Potem przybyła siostra. Gdy uczyłam się do egzaminów, zamykałam drzwi na klucz, a ona waliła pięściami w szybę i wołała „Batka, otfuś”. Potem przeprowadziłam się w rodzinne strony męża. Przez sześć lat mieszkaliśmy z babcią. My - w jednym pokoju, z kolejno pojawiającymi się dziećmi. Nie narzekałam. Gromada daje ciepło, wsparcie, poczucie bezpieczeństwa.

Ale życie w gromadzie jest stanem przejściowym. Rodzina czasem też. Dzieci odchodzą. Takie jest ich prawo. Do samostanowienia, do tworzenia własnego, niezależnego kształtu życia. Mają prawo odejść nawet, jeśli pozostawiają po sobie pustkę, trudną do zapełnienia. Odchodzą, a życie toczy się dalej. Dzień za dniem. I stopniowo, z chwili na chwilę ta pustka się zapełnia. Myślami, zdarzeniami, zapachami, barwami, słowami, ludźmi. Nowe zastępuje to, co odeszło. Samotność przestaje uwierać.

Zresztą samotność nie jest chyba najbardziej bolesna. Może bardziej boli, gdy ma się poczucie odrzucenia. Bo, jeśli jestem sama, to znaczy, że nikt mnie nie chciał. To znaczy, że ktoś mnie zostawił, porzucił, odszedł. To boli. Długo i dotkliwie. Jest jak niegojąca się rana. Jak płacz serca, którego nie można ukoić. Niczym. Jest. Tkwi w środku. Nie da się tego po prostu pozbyć. Odbiera siły. Ochotę do życia. Jest takim bezbrzeżnym smutkiem.

Jedyne, co wtedy da się zrobić, to wejść w ten smutek. I być. Płakać, wrzeszczeć, walić pięściami. A potem opadać bezsilnie na fotel. I spać. Długo i skutecznie. Wreszcie powoli wychodzić. Do świata. Do ludzi. Do życia. Dostrzegać drobiazgi. Okruchy dnia. I próbować się nimi cieszyć. Sprawiać sobie małe przyjemności. Być dla siebie dobrą. Zaopiekować się sobą. To pomaga. Nie natychmiast, ale pomaga.

Kiedy odeszła młodsza córka, byłam na skraju rozpaczy. Nie miałam pracy, pieniędzy, mieszkałam w zimnym domu, wymagającym gruntownego remontu. Czułam się niepotrzebna, beznadziejna, niekochana, niechciana, odrzucona. Moja rodzina nie umiała mi pomóc. Nikt nie był wystarczająco silny ani odważny. Żeby być z kimś, kto jest w rozpaczy, trzeba mieć dużo odwagi. Nie potrafili. Jedynym, co przychodziło im do głowy, było wysyłanie mnie do psychiatry. Albo przytaczanie historii Hioba. Ale to nie było skuteczne. Bo, kiedy rozpacz z powodu straty wydaje się bezbrzeżna, trudno uwierzyć w to, że cokolwiek zostanie przywrócone, z nawiązką.

Musiałam tę rozpacz z siebie wyrzucić. Siedziałam i wyłam (bo to już nie był płacz). Głośno. Żałośnie. Nie mogłam się powstrzymać. (Sąsiad chyba myślał, że kupiłam sobie psa.) Była zima. Za oknem minus dwadzieścia stopni. W domu około plus dziesięciu, bo grzałam tylko w jednym pokoju (na tyle było mnie stać). Spałam pod kilkoma kołdrami, w szaliku na głowie. Do kuchni chodziłam w czapce. Gotowałam, stojąc na styropianowej płycie, bo od kafli przemarzały mi nogi. Tak przeczekałam zimę.

Wychodziłam czasem do ludzi. To była szansa. Pod wieloma względami. Jakieś korepetycje, zajęcia dla rodziców z niemowlętami, lekcje w liceum dla dorosłych. Te spotkania mnie mobilizowały. Żeby jakoś wyglądać. Żeby coś przygotować. Żeby się uśmiechać. Żeby dawać ludziom coś z siebie. To było najtrudniejsze. Bo wydawało mi się, że w środku jestem pusta. Więc jak cokolwiek dać z pustki? Ale człowiek jest istotą niezwykłą. Gdy zaczyna dawać, to jego wewnętrzna pustka się zapełnia.

Przetrwałam ten czas dzięki kobietom. One mnie wysłuchiwały, ogrzewały słowem, przytulały spojrzeniem i przyjaznym gestem.

Przetrwałam dzięki Ewie. I dzięki jej narzeczonemu (bo wsparcie też musi mieć wsparcie). W tamtym czasie stanowił jedyny znak, że gdzieś w świecie - być może - istnieją dobrzy mężczyźni. (Podejrzewałam jednak, że jest gatunkiem wymierającym.)

Trudno jest wspierać. Bo to wymaga nie tylko bycia odważnym, ale także otwartym. Wymaga, aby nie domykać spraw, pozwolić im się toczyć, nie oceniać, nie oczekiwać, nie planować. Po prostu być obok, towarzyszyć. Najlepsze, co możemy ofiarować innym, to nasza obecność, kontakt, życzliwe zainteresowanie. Nie tyle faktami, ile tym, jaki miały wpływ na osobę, którą wspieramy. Czy wychodzi na prostą? Czy daje radę? Czy się rozwija?

Trudno jest tylko być. Bo zaraz rodzi się pokusa, żeby coś zrobić. Działać, załatwić, wyręczyć. Zamiast jeszcze raz zachęcić i pochwalić za każdy dobrze wykonany ruch, za każdą kolejną próbę. I dodawać otuchy: Dobrze sobie radzisz. Nie rezygnuj. Jeszcze jeden krok. Odpocznij, podnieś się i ruszaj dalej!

Wsparcie daje poczucie bezpieczeństwa. Jest potrzebne temu, kto podejmuje trudne wyzwania, walczy z przeciwnościami losu. I temu, kto realizuje marzenia. Zwłaszcza, jeśli wymagają rozmachu. I kiedy ich efekty są trudne do przewidzenia.

PS. Ewa i Hubert otworzyli swój teatr. Po kilku latach tworzenia teatru bez własnego miejsca. Malutki. W podwórzu. Wyremontowany własnym kosztem i własnymi rękami. Z własnym, wymarzonym repertuarem. Teatr RAWA w Katowicach. Zaglądajcie :) 


Komentarze

Popularne posty