13. Odkryłam własne tempo, czyli o introwertyzmie

Odkryłam swoje własne tempo. Idę powoli. Inni już dawno są na mecie i odpoczywają, kiedy ja jeszcze wciąż na szlaku. Ale przestało mi to przeszkadzać. Idę. Wącham kwiaty. Robię zdjęcia. Podziwiam pejzaże. Dotykam kamieni. Moczę nogi w strumyku. Zatrzymuję się. Odpoczywam. I rozmawiam z ludźmi. Bywa, że z powodu tych rozmów zachodzę dopiero późnym popołudniem, z uczuleniem na słońce i bólem głowy z powodu upału. Ale przemknięcie przez tę Drogę bez rozmów, bez spotkań nie miałoby żadnego znaczenia.

To, jaką wartość ma moje powolne tempo, doceniłam dopiero w ostatnich latach. Może właśnie dzięki Camino? Dawniej zżymałam się na siebie, że nie potrafię szybciej, że męczę się, usiłując dorównać innym kroku, że muszę nadal odpoczywać, kiedy inni już dawno zregenerowali siły. Ale docieraliśmy do tego samego punktu. Tyle, że ja nieco później.

Jestem introwertyczna. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego faktu. Ale, gdy już to odkryłam, to nagle mi ulżyło. Dawniej wiedziałam tylko, że jestem inna. Dziwna, odstająca, nieprzystosowana. Bo świat ceni ekstrawertyzm: szybkość, energię, działanie i współzawodnictwo. A tymczasem introwertyzm to skłonność do samotności i refleksji. Upodobanie do ciszy i spokoju. Ukryte pasje, dzielone tylko z paroma przyjaciółmi. Albo realizowane w pojedynkę. Trudno z takim temperamentem odnaleźć się w grupie głośnych, przebojowych, rywalizujących ze sobą ludzi. Opowiedzieć o swoich potrzebach. Pokazać swoje możliwości.

Często czułam się niewidoczna, niewykrywalna, lekceważona. Mówiłam cichym głosem. W nieprzyjaznym gronie ten głos miał chropowate, pozbawione emocji brzmienie. Zdarzało mi się, że coś powiedziałam i nikt nie zareagował. Potem ktoś inny powiedział to samo i była reakcja. Czasem spotykałam zdumione spojrzenie, gdy coś mówiłam, jakby to nie przystawało do mojego obrazu. Było czymś, jak na mnie, nadzwyczajnym. Nawet własnych rodziców musiałam przez kilkadziesiąt lat przekonywać, że stać mnie na wiele. Rodziłam dzieci. Kończyłam kolejne kierunki studiów. Pokonywałam przeciwności losu. A oni wciąż nie dowierzali. Docenili mnie dopiero w ostatnich latach.

Introwertyk jest jak żółw: idzie długo i wytrwale. Dzieli duże zadania na krótkie etapy i cierpliwie rozwiązuje skomplikowane problemy. Ma czas. Potrafi czekać na efekty. Dlatego daje radę.

Jestem nieśmiała. Zwłaszcza w sytuacjach grupowych. Zawsze przed spotkaniem z grupą odczuwam pewien lęk. A po nich jestem wyczerpana. Nawet, jeśli są to spotkania z przyjaciółmi. Moja energia pochodzi z wewnątrz. Czerpię ją z rozmyślań. Mam pewien poziom nasycenia towarzyskiego, którego nie mogę przekroczyć. Wtedy funkcjonuję, nie chorując. Nawet, jeśli pracuję bardzo dużo.
A z drugiej strony lubię występować publicznie. Ale tylko wówczas, gdy mam coś ciekawego do powiedzenia. Gdy temat jest mi dobrze znany i wiem o nim sporo. Wtedy mogę mówić godzinami. Znam się na paru tematach. A mówię, że się znam, kiedy wiem o czymś naprawdę dużo. Natomiast zaskoczona tematem, pytaniem nie umiem się wypowiedzieć. Muszę się zastanowić. I bywa, że znajduję odpowiedź dopiero po spotkaniu.

Jestem niezależna. Mam własne zdanie na różne tematy. I własne upodobania. Nie lubię, kiedy ktoś za mnie decyduje. Dlatego nie jeżdżę na zorganizowane wycieczki, pielgrzymki, nie wykupuję wyjazdów all-inclusive. Bo wróciłabym jeszcze bardziej zmęczona niż wyjechałam. Oczywiście, z tego powodu nie zwiedzam wielu miejsc, które byłyby dostępne podczas wyjazdu autokarowego, z grupą i przewodnikiem. To jest cena wolności. Płacę ją bez żalu.
W wielu miejscach nie byłam. Wielu zjawisk nie widziałam. Nie poznałam zapachów, smaków, kolorów, dźwięków. Ale nie mam ambicji kolekcjonerskich. Znam przy tym swoją wytrzymałość. Gdy przekraczam pewien poziom przeładowania bodźcami, to potem i tak niczego nie przyswajam, nie pamiętam.

Wybieram. W muzeach - kilka obrazów i rzeźb. Tylko tych, które mnie interesują. I wpatruję się w nie. Długo. A potem już tylko przyglądam się całości. Chłonę jej atmosferę.
Zachwyciły mnie Muzea Watykańskie – kunsztem wykonania szczegółów, bujną roślinnością w wewnętrznych ogrodach, sposobem ekspozycji, zwłaszcza w Bibliotheca Apostolica Vaticana. Z dużym sentymentem wspominam też madryckie Museo del Prado. Ale największe wrażenie zrobiło na mnie paryskie Musée d’Orsay. Najpierw budynek, którego rozmach i piękno pozwalają głęboko westchnąć z zachwytu. A potem, oczywiście, obrazy impresjonistów, a wśród Van Gogha, który jest mi szczególnie bliski.

Gdy przyjeżdżam do jakiegoś miasta, nie nastawiam się na muzealny maraton. Zwiedzam klika miejsc istotnych. A potem włóczę się bez celu, przysiadam na murkach, na ławkach, spaceruję po parkach, przyglądam się ludziom i ich zajęciom. Zatapiam się w chwili. W uroku codzienności.
Pamiętam taki wieczór w Lucca, we Włoszech. Spacerowałam po murach, okalających miasto. Stanowią rodzaj parku. Rosną tam drzewa, a między nimi wytyczona jest alejka. Na niej pełno rowerzystów, biegaczy, rodzin z dziećmi, psów. Zielono. Relaksująco. Odpoczywałam po całodziennym marszu. A potem weszłam do miasta. Było już ciemno. Latarnie oświetlały ulice. W jakimś zaułku młodzi ludzie siedzieli na krawężnikach przed pubem i pili wino. Było ich wielu. Z trudem przebiłam się przez ten radosny tłum. Poszłam do księgarni. Tuż za bramą była księgarniana kawiarenka – kilka stolików. Przysiadłam i zamówiłam kieliszek białego wina. Sączyłam to wino, przyglądając się ludziom wertującym książki. I obserwując starszego signore, który był barmanem. Miał pewien rodzaj naturalnej elegancji w ruchach. I ciepły uśmiech. Patrzyłam na niego z przyjemnością.

Introwertyk potrzebuje nisz regeneracyjnych, żeby odzyskać siły, wrócić do siebie, poukładać myśli.
Był czas, że z pracy wracałam do domu pieszo. Zajmowało mi to około godziny. (Dojeżdżałam do szkoły dwanaście przystanków, dwoma tramwajami.) To był mój czas dla siebie. Na uporządkowanie myśli. Żeby móc z radością wejść w kolejną grupę – tym razem rodzinną. Miałam też inny zwyczaj, który pozwalał mi odzyskiwać siebie. Siedziałam długo w nocy, kiedy wszyscy domownicy spali.
Lubię spacery wzdłuż rzek. Kiedy mam dużo spraw do przemyślenia, idę nad Wisłę. To moja magiczna rzeka. Wycisza. Daje mi siłę, perspektywę, precyzję spojrzenia. Ale z sentymentem wspominam też inne rzeki, nad którymi spacerowałam. Piękne i rozległe ujście Tagu. Malownicze mosty nad Sekwaną, Tybrem, Dunajem i – chyba najpiękniejsze – nad Wełtawą.

Ostrożnie wybieram towarzystwo. Dobieram przyjaciół. Raczej intuicyjnie niż rozumowo. Ale dobieram. Są ludzie, których unikam, bo ich sposób bycia mnie wyczerpuje. Pracuję z ludźmi, więc na spotkania towarzyskie zostaje mi już niewiele energii. Dlatego też nie na wszystkie propozycje się zgadzam. Najbardziej cenię spotkania w cztery albo sześć oczu. Urok takich chwil głęboko zapada mi w pamięć.
Kiedy wchodzę do grupy zazwyczaj nawiązuję szczerą relację z jedną osobą. Wtedy czuję się bezpieczna. Nie umiem opowiadać o sobie przed grupą (dlatego mam problem z udziałem w tego typu zajęciach). Ale mogę opowiedzieć każdemu z osobna (no, może prawie każdemu).Bo dostosowuję sposób narracji do rozmówcy, do jego wrażliwości. I wtedy mam z nim kontakt. W grupie nie jest to możliwe.

Nic nie przychodzi mi łatwo ani szybko. Wszystko, co osiągnęłam jest wypracowane. W świecie łatwych karier i szybkich pieniędzy, wstyd się chyba do tego przyznać. Ale zrozumiałam, że największym osiągnięciem życiowym jest świadomość siebie i wierność sobie. I tego się trzymam.



Komentarze

Popularne posty