9. Dzień na Camino, czyli gdzie nocuję

Zawsze pielgrzymuję w lecie. Dzień na Camino zaczyna się bardzo wcześnie. Czasem trzeba wstać i wyruszyć przed słońcem , żeby dojść zanim zrobi się gorąco. Potem już iść się nie da.  Zatem pobudka i szybkie pakowanie plecaka po ciemku, z latarką na czole. Żeby nie budzić tych, którzy jednak postanowili pospać dłużej. I wymarsz, też jeszcze po ciemku. Trzeba tylko poprzedniego dnia rozpoznać kierunek i namierzyć pierwsze znaki. Chłód poranka sprzyja wędrówce. W milczeniu. Jeszcze nieco sennym. Od znaku do znaku. Od muszli do muszli. Od strzałki do strzałki. Krok za krokiem.

W międzyczasie wschodzi słońce. Powoli robi się ciepło i jasno. Wtedy czasem trafia się jakiś przydrożny bar. Można wypić poranną kawę i zjeść bocadillo de queso y jamón (chrupiącą długą bułkę z serem i szynką – oczywiście, może być bez szynki, albo bez sera). Kawa w tych barach jest pyszna. I nie ma znaczenia, w którym kraju, bo wszędzie była pyszna. Tylko czasem maleńka, jak we Włoszech - taka na dwa łyki (więc prosiłam o dużą i z mlekiem).

Po drodze w barach i kościołach (są o wiele rzadziej otwarte niż bary) trzeba pamiętać o pieczątkach. Wbija się je do credencialu, czyli legitymacji pielgrzyma. To dokumentacja przejścia trasy. Uprawnia do nocowania w schroniskach dla pielgrzymów po pokonaniu przynajmniej pięciu kilometrów.

Kawa wypita, zatem dalej w drogę. Krok za krokiem. I jeszcze jeden krok. Zawsze tylko jeden. Nie trzeba myśleć, że tego dnia musi ich być wiele. Że dystans kilometrów do pokonania jest dwucyfrowy. Tak można zajść naprawdę daleko. Wystarczy iść. Czujnie rozglądać się w poszukiwaniu znaków i podążać za nimi. A, idąc tak, dać się wciągnąć magii tej Drogi. Pozwolić się urzec jej pięknu.

I warto czasem odpoczywać. Usiąść. Zdjąć plecak i buty. Zamoczyć nogi w strumyku. Obmyć twarz. Położyć mokrą chusteczkę na skronie (albo po prostu zmoczyć całą głowę – to bardzo orzeźwia i pomaga przetrwać w upale). Poleżeć w cieniu. Przegryźć jakieś małe co nieco (dawniej chodziłam bez przegryzania, ale to bardzo osłabia).

Na Camino de Santiago (w Hiszpanii) są specjalne area de descanso, czyli miejsca odpoczynku (zazwyczaj stoją tam kamienne ławki i stoły), gdzie pielgrzymi robią sobie przerwę.

Zależnie od tempa i wyznaczonego dystansu do celu dociera się około południa albo wczesnym popołudniem. Potem już naprawdę nie da się iść. Upał bywa ponad trzydziestostopniowy. Słońce pali aż do wieczora – bywa, że jeszcze po dwudziestej. Codzienny cel to schronisko (albergue de peregrinos), w którym zamierza się  nocować. Trzeba się tam pojawić z credencialem.

Schroniska bywają różne. Maleńkie, dla zaledwie kilku osób. I wielkie, dla kilkuset. Prywatne, miejskie, parafialne i wspólnotowe. Często pracują w nich wolontariusze, którzy w ten sposób spędzają część wakacji. Sprzątają, gotują, przyjmują pielgrzymów, opowiadają o miejscowych atrakcjach turystycznych. Pełnią rolę hospitalleros (gospodarzy). Zdarzają się tacy, których trudno nie zapamiętać. Taką osobą była Renza, Włoszka, która sama wielokrotnie przeszła Camino i z wielkim entuzjazmem opiekowała się pielgrzymami w schronisku w Valpromaro (na Via Francigena). Stworzyły tam - wraz z Moirą -  bardzo przytulną, domową atmosferę.



Jednak nawet najlepsze schronisko z pewnością odbiega standardem od domu. I panują w nim dość ostre reguły. Jest zamykane o dwudziestej drugiej. Sale są najczęściej wieloosobowe (nawet dla kilkudziesięciu osób). Łóżka piętrowe. Blisko siebie. Nie ma specjalnego komfortu. Zupełnie inaczej niż w domu. To może być trudne do zaakceptowania.

Choć, zmieniając nieco perspektywę, można założyć, że dom może być wszędzie. Gdzie tylko zechcę, żeby był. Jeśli tylko dam radę się otworzyć. Przesunąć granice tego, co dopuszczalne, aby nadal jeszcze czuć się bezpiecznie. Czy dam radę nocować z innymi? Czy potrafię zasnąć, jeśli obok mnie lub nade mną śpi ktoś całkowicie obcy? Czy też taka bliskość uniemożliwi mi spokojny sen? Czy dam radę spać w śpiworze? Czy dam radę zasnąć, jeśli ludzie będą się kręcić, nie będzie całkiem cicho  ani całkiem ciemno? No, a może uważam, że takie rzeczy są dopuszczalne tylko, gdy się ma kilkanaście lat? Bo potem to już człowiek musi mieć wygodę. Czy dam radę umyć się we wspólnej łazience? Czy dam radę uprościć zabiegi kosmetyczne? Ograniczyć tylko do najbardziej niezbędnych? Czy dam radę ubierać wygniecione, niedosuszone ubrania? To ważne pytania. Dość podstawowe na Camino. Można je sobie zadać, zanim się wyruszy. Ale odpowiedź i tak przychodzi dopiero w drodze.



Camino jest szczególnym rodzajem braterstwa. Inni pielgrzymi są bardzo blisko. Właściwie tuż obok. I to jest taka fizyczna bliskość. Dziecięca. Pozbawiona podtekstów erotycznych. Po prostu ktoś siedzi, leży, stoi obok. Śmieje się, mówi, sapie, chrapie, potrąca, poklepuje, pogłaszcze, przytuli. Takie naturalne, ludzkie zachowania. Bardzo spontaniczne. Wymuszające autentyczność. Odzierające z masek. Pozbawiające szans na ukrywanie prawdziwej osobowości.

Na Camino nie ma miejsca na luksusy. Ani na elegancję. A w schroniskach także na samotność. Bo, choć wędrować można samotnie, to odpoczywa się w grupie.

Bywało tak, jak pewnej nocy w Portugalii: po lewej pan z Kanady, po prawej pan z Portugalii. Między łóżkami około trzydziestu centymetrów odstępu. (Moja koleżanka, której opowiedziałam tę sytuację w sms-ie, zapytała, czy nie powinny być osobne pokoje dla pań i dla panów. Akurat w Portugalii nie było. A łóżka przydzielane były w kolejności pojawiania się w schronisku.) Pan z Kanady był starszym człowiekiem i co noc chrapał. Spotykaliśmy się na trasie i często spał obok mnie, pode mną albo nade mną. Ano, nie mogłam się za bardzo wyspać.

We Francji na pierwszy nocleg zaproponowano mi duble bed. To było ostatnie łóżko w tym schronisku, w wieloosobowym pokoju. Kolejne schronisko o dziesięć kilometrów dalej. Byłam wyczerpana. Zgodziłam się. Spałam z jakimś młodym człowiekiem. On wisiał na jednym skraju tego łóżka, a ja na drugim. Nikt z pozostałych osób nie zaproponował nam zamiany (w pokoju były jeszcze dwie kobiety i trzech mężczyzn). Potem przez wszystkie dni, do końca trasy wszyscy zastanawiali się, dlaczego. I to był dyżurny temat żartów: o tym, jak Beata spała z Charlesem w jednym łóżku.



Zdarza się, że w schronisku nie ma wolnych miejsc. Kiedy idzie się grupą, to może być problem. Czasem odsyłają do następnego albergue. Kiedy szłam sama, proponowano mi dodatkowy materac. Bo na jeden materac miejsce zawsze się znajdzie.

Niektórzy nocują w namiotach. Ale ten namiot trzeba nieść na plecach. To dość ekstremalne rozwiązanie, jeśli pokonuje się dystans kilkuset (lub więcej) kilometrów. Marina początkowo niosła namiot. Wiedziała, że czasem może być problem z noclegiem, a przecież były we dwie z Sharną. Ale wędrówka w trzydziestostopniowym upale jest ciężka. Zrezygnowała z namiotu po paru dniach i odesłała go do domu.

Na trasie z Lizbony do Porto jest tylko kilka schronisk. Można poprosić o nocleg bombeiros, czyli strażaków (nocuje się w ich budynkach; przewodniki dla pielgrzymów polecają takie rozwiązanie). Polska grupa, którą spotkałam na Caminho Portuguese, tak właśnie nocowała na tym odcinku.



W niektórych schroniskach bywają pluskwy. Trzeba o tym pamiętać. Można używać środka owadobójczego. Albo wybierać inne schroniska. To jedno z ograniczeń. Może całkowicie powstrzymać przed wyruszeniem. Ale można po prostu tylko zwiększyć czujność. Mnie nie pogryzły. I niczego na pamiątkę nie przywiozłam.



Żeby wyruszyć muszę zawsze opuścić dom. Bezpieczne schronienie. Miejsce, gdzie mogę być sobą. Gdzie mogę być autentyczna i niczym to nie grozi. Opuścić wszystko, co w tym domu jest moje: moje łóżko, moją łazienkę, mój kubek. Takie, jakie lubię. Nowe albo stare. Domyte albo niedomyte. Poukładane albo nie. Ale moje. I gdzie nikt mi nie mówi, jak mam postępować. Bo tu panują moje reguły. Tu rzeczywiście mogę odpocząć. Wyjście poza tę strefę komfortu oznacza konfrontację z obcością. A ta jawi się jako niebezpieczna. I niekoniecznie relaksująca.

Gdybym jednak nie spróbowała wyjść, zaryzykować, narazić się na niedogodności, a może czasem na zranienie, to nigdy nie dowiedziałabym się, jak bardzo to rozwijające. I jak bardzo  może zubażać ograniczanie działań do tego, co swojskie i znajome. Bo zbytnie przywiązanie do swojego, zamyka na wszystko, co jest inne.

Ale przy tym nie chodzi o to, żeby całkiem się nie przywiązywać. (Taka psychiczna bezdomność to też nic dobrego). Chodzi tylko o to, żeby ceniąc swoje, nie bać się obcego. I nie odrzucać go. Chodzi o to, żeby wyczuć swoje granice. I poszerzać je. Otwierać okna, robić przeciągi i wpuszczać światło. Wychodzić w świat, nie oczekując, że wszystko będzie znane, zrozumiałe i wygodne. Zaakceptować jakiś inny ład (albo nieład). Tylko obserwując. Bez oceniania. I bez lęku.





Komentarze

  1. Łóżko, swój śpiworek, w miarę ciepła woda do popołudniowej kąpieli. Cóż więcej trzeba?
    Strefa domowego, codziennego komfortu kurczy się do rozmiarów minimalnych. I to jest piękne. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I trochę tego minimalizmu zostaje na czas po-caminowy. I to też jest piękne ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty