8. Wędrowanie trzeba kochać, czyli o zmysłach

Wędrowanie trzeba kochać. Bez tego się nie da. Trzeba zaakceptować niedogodności drogi. I jej nieprzewidywalność. To jest kwestia głębokiego zaufania. Do Życia. Ono wie więcej niż ja.

Gdy jechałam do Portugalii, chciałam wcześniej znać szczegóły. Szukałam odpowiedzi. Planowałam. Martwiłam się, jak będzie. Przed Via Podiensis we Francji kupiłam przewodnik po trasie. Przed wyjazdem do Włoch tylko ściągnęłam pobieżne mapy i parę informacji o schroniskach. Nie wiedziałam, jakie etapy będę pokonywać. Uznałam, że to się okaże na miejscu. Zresztą, jechałam, nie będąc pewna swoich sił. Byłam chora przez miesiąc przed wyjazdem. Lekarka odradzała. Ostrzegała, że zaduszę mój organizm, nakazując mu tak ekstremalną formę relaksu. Zdecydowałam, że będę czujna. Że będę się przyglądać, jak moje ciało daje sobie radę. Że pójdę tak „piano, piano” (powoli). I czasem podjadę, jeśli będę zmęczona.

Kłopot w tym, że dostałam od Życia silny umysł, o dużych możliwościach i delikatne ciało, które za nim nie nadąża. I do tego emocje o sile dynamitu. Strasznie trudne połączenie! (Potrzebowałam kilkudziesięciu lat, żeby opanować prowadzenie tego pojazdu. ) Choć z drugiej strony, to połączenie, jeśli przyjrzeć mu się z sympatią, daje duże możliwości. Ten umysł, który w sprzyjających okolicznościach pewnie działałby szybko i ekstremalnie, nie pędzi. Nie ma na to szans. Więc musi zwalniać, wlec się noga za nogą, przystawać. I wtedy docierają do niego szczegóły, niuanse, aspekty. Tego nie zauważa się w pędzie. (Choć rozumiem także fascynację prędkością). Bo piękno tkwi w szczegółach. I mądrość także. Hm, a emocje? Są ….  jak przyprawy, dodają życiu smaku. Tylko nie można z nimi przesadzić.

Zawsze lubiłam wędrować. Podróżować też. Ale wędrować w szczególności. Bo wtedy czuję drogę. Wielozmysłowo. Idę. Dotykam. Głaszczę. Obejmuję. Smakuję. Wsłuchuję się. Wpatruję. Wczuwam. Uwielbiam chłodny wiatr w upalny dzień. Na mojej skórze i we włosach. Ciepły dotyk słońca. Ulgę, jaką daje moczenie zmęczonych stóp w chłodnej wodzie i obmywanie spoconej twarzy. Szorstkość kory drzew. Miękkość mchu i ciepło piasku pod bosymi stopami. Gładkość kamieni. Szelest suchych liści wczesną jesienią. Rechot żab i granie cykad. Szum morza. Zachody i wschody słońca w górach i nad wodami. Chłód kamiennych kościołów. Smak zimnej wody i prawie zmrożonego białego wina. Chrupiącą skórkę chleba. Soczyste brzoskwinie. Świeży sok pomarańczowy. Czekoladę wyjętą z lodówki. Zapach nagrzanych słońcem sosen, lawendy i rozmarynu. To bardzo proste doznania. Ale niezwykle wyostrzają widzenie świata. Dostrzeganie jego uroku.

Tego wszystkiego nie można poczuć, jadąc samochodem ani pociągiem. Podróże pojazdami spłaszczają doznania. Choć pozwalają zobaczyć więcej. Żyjemy w świecie, który nade wszystko ceni prędkość. I wrażenia wizualne. Oglądamy. Nagrywamy. Publikujemy filmy, zdjęcia. Chcemy zatrzymać chwilę, jej ulotność. Mieć jakiś namacalny ślad naszej bytności w miejscach wielu. Stąd ta prędkość. Żeby tych śladów zgromadzić jak najwięcej. Ale to tylko obraz. A reszta? To prawda, że nie da się zapisać zapachu ani smaku, odczuć termicznych ani dotykowych. Ale przecież one są. I zostawiają ślad w pamięci (choć nie na karcie pamięci). I właśnie po ten ślad warto wysiąść z samochodu i iść. Świata trzeba dotknąć, posmakować, poczuć, żeby go zrozumieć. Żeby go docenić. Żeby się w nim zakochać.

Zrozumiałam to w kontakcie z ludźmi, którzy korzystają w ograniczony sposób z jakiegoś zmysłu. A przy tym dostrzegają często więcej niż ci, których wszystkie zmysły są sprawne.

- Widzisz mnie? – zapytałam kiedyś mojego bliskiego przyjaciela, który tracił wzrok. Bardzo mi na tym zależało, żeby mnie widział. A to pytanie było jakimś aktem absolutnej rozpaczy. – Ja cię czuję. – odpowiedział – Nie muszę cię widzieć.
Miał piękny tembr głosu – ciepły i głęboki, który wibrował, wprawiając w drgania jego klatkę piersiową. Słuchanie go było prawdziwą, zmysłową przyjemnością.

Przez wiele lat uczyłam dzieci niesłyszące. Dużo podróżowaliśmy. Odwiedziliśmy wiele zakątków Polski. Byliśmy w Bieszczadach, na Kaszubach, na Pomorzu, na Roztoczu, w Kotlinie Kłodzkiej, w Krakowie, Warszawie, Gnieźnie, Poznaniu, Wrocławiu, Lublinie, Gdańsku, Łodzi, Przemyślu. Gdzie tylko się dało chodziliśmy pieszo, żeby zrozumieć przestrzeń, odległości.  Podchodziliśmy blisko, wchodziliśmy do środka, braliśmy do ręki. Dotykaliśmy, wąchaliśmy, zamykaliśmy oczy, wyczuwaliśmy wibracje. Chłonęliśmy wszystkie te miejsca, ich atmosferę. Dzieci nie trzeba do takiego poznawania świata namawiać. Robią to spontanicznie. Czują, że tylko w ten sposób go zrozumieją. Przekonałam się, że ja też tak czuję.

Jechaliśmy kiedyś pociągiem na trasie z Malborka do Gdyni. Razem z nami w przedziale podróżował niewidomy mężczyzna. Rozmawiał ze mną i z moją koleżanką. Początkowo nie miał świadomości, że jest nas więcej. (Dzieci porozumiewały się w języku migowym.) Dopiero po chwili zapytał o obecność innych osób. I wtedy zaczęła się ich rozmowa – niewidomego z niesłyszącymi (służyłyśmy pomocą jako tłumaczki). Mieli do siebie wiele pytań. Każda ze stron zastanawiała się, jak można nie mieć akurat tego zmysłu, który dla niej wydawał się mieć znaczenie zasadnicze i niepodważalne. Jak można funkcjonować w zupełnej ciemności? To moim głuchym uczniom wydawało się niewyobrażalnym zagubieniem. Jak można zachować orientację w świecie bez dźwięków? Niewidomy mężczyzna był tym faktem wyraźnie poruszony. Pokazywał dzieciom swój zegarek z otwieranym szkiełkiem (ten zegarek także mówił godzinę, ale tego dzieci nie mogły usłyszeć). Opowiadał o pracy masażysty. O drodze do pociągu, na której znał wszystkie przeszkody i znaki. I o tym, jak nalewa wodę do szklanki. I jak dobiera ubrania, żeby pasowały kolorystycznie. Mimo rozmowy z nami zauważył, że zaczęło padać i wiedział, ile przejechaliśmy stacji. Był świadomy tego, co słyszał. Korzystał z sygnałów w tle. (Tak jak Głusi korzystają z widzenia peryferycznego o wiele bardziej niż słyszący.)

W kontakcie z Głuchymi zrozumiałam jak ważna jest mimika i gestykulacja, bo oni są na nie szczególnie wrażliwi. Nie słysząc, często lepiej rozumieją ludzkie intencje. Widzą wszystko to, co z pozoru ukryte, zamaskowane słowami, zagadane. Oni tego gadania nie słyszą. Koncentrują się na tym, co dla nas bywa niewidoczne. Są dobrymi obserwatorami. Widzą szczegóły, zmiany. Dzięki nim nauczyłam się zauważać, jak kto wyglądał i co się zmieniło. Zrozumiałam też, że twarz nie może być maskowata. Musi być żywa, coś wyrażać. I że ważne jest, żeby się uśmiechać.

- Opowiedz mi muzykę. – prosili często niesłyszący. Nie potrafię. Próbowałam wielokrotnie. Ale to dla mnie zbyt trudne: opowiedzieć o dźwiękach w języku migowym, który tymi dźwiękami się nie posługuje. Natomiast nauczyłam się czuć dźwięki. Wibracje. Poszukiwać sposobów ich wyczuwania. Żeby zwracać na nie uwagę moich uczniów. I żeby wzbogacać ich świat doznań. A dzięki temu i ja czuję więcej.

- Kochasz tę drogę? – zapytała Brigitte, którą spotkałam na Via Francigena.
- Czy ją kocham? Uwielbiam! Jestem od niej uzależniona. Tęsknię za nią przez cały rok.
– A wiesz, ta Droga bardzo zmieniła moje podejście do życia. Odkąd pierwszy raz przeszłam Camino, już nie przerażają mnie problemy. One po prostu są. (Jak bąble na stopach, jak uczulenie na słońce albo niestrawność – trudno z tym iść, a mimo to, idzie się dalej.) Więc idę razem z nimi. Rozwiązuję je w marszu.
Szła do Rzymu (około czterysta kilometrów). Miała po drodze problemy ze ścięgnami. Bandażowała nogę. Robiła przystanki. Kuśtykała, podpierając się kijem. Ale szła.





Komentarze

Popularne posty