7. International English, czyli o językach caminowych

Na drogach caminowych mówi się zazwyczaj w języku kraju, przez który biegnie trasa. I większość pielgrzymów tak robi. Wybierają konkretną drogę, bo znają język. Ale trafiają się ryzykanci, którzy idą bez jego znajomości. Moja nieznajomość języków krajów, przez które wędrowałam, była przez niektórych uznawana za akt wielkiej odwagi. Ale przecież nie byłam osamotniona.

W Hiszpanii spotkałam Bernharda, starszego pana z Niemiec, który mówił tylko po niemiecku. Był przemiły. Wędrował w podziękowaniu za życie. Był nieco zdziwiony, że na Camino niewiele osób znało jego język. Opowiadał mi o swojej pracy w charakterze dyrektora sieci hipermarketów. I o żonie, która została w domu, bo stan zdrowia nie pozwalał jej na wędrówkę. Dzwonił do niej każdego dnia, zdając relację z trasy.

W Portugalii część pielgrzymów była francuskojęzyczna. Dlatego w schroniskach siadaliśmy w grupach językowych. Ja zazwyczaj przyłączałam się do grupy „angielskiej”. Raz jednak zdarzyło mi się spędzić miły wieczór w towarzystwie nauczycieli: dwóch Portugalek, Anabeli i Reginy, oraz Kanadyjczyka, Reinalda. Rozmawialiśmy w dwóch językach: oni - po francusku, a ja - po angielsku. O Camino, rodzinach, szkołach, o naszych krajach i o kolacji, którą przyrządzaliśmy wspólnie.

Na trasie z Porto do Santiago spotkałam grupę Polaków ze Śląska, którzy wędrowali aż z Lizbony (około pięćset kilometrów). Trzy rodziny. Osiem osób. Pokonywali długie dystanse, czasem ponad trzydzieści kilometrów dziennie. Spali, gdzie się dało. Sami gotowali jedzenie. Nie mówili w językach obcych, a mimo to potrafili załatwić wszystko, co konieczne. Byli niestrudzeni. Podziwialiśmy ich niezwykłą siłę charakteru.

Językiem caminowym jest też angielski. Taka specjalna odmiana: International English. Nikt nie przywiązuje w nim specjalnej wagi do gramatyki. Ważne są słowa i ekspresja. Bo ten język służy do wyrażania siebie - swoich myśli i emocji. Wykorzystuje się w nim mnóstwo internacjonalizmów. Zazwyczaj to działa. Choć oczywiście, zdarzają się wpadki, z powodu tzw. fals friends (wyrazów podobnych brzmieniowo, ale różniących się znaczeniem w języku polskim i angielskim). Ich niefortunne użycie powoduje czasem nieporozumienia. Mnie zdarzyło się m.in. podziękować za complement (choć nie chodziło mi o dopełnienie czegokolwiek) i oznajmić, że mój obecny chef w szkole jest ok (choć nie miałam na myśli szefowej szkolnej stołówki).

Do wymiany podstawowych informacji prosty język wystarcza. Barierę językową zaczyna się odczuwać dopiero, chcąc wyrazić swoją wrażliwość. Bo wówczas ten International English zaczyna przeszkadzać, uwierać, okazuje się niewystarczający do przekazania niuansów. Czuje się potrzebę użycia określeń subtelnych, niedosłownych, metaforycznych. A to bywa niebezpieczne. Znaczenia dosłowne zazwyczaj wszyscy znają. Metafory i idiomy wprowadzają zamieszanie. Domyślanie się ich znaczeń nie zawsze bywa skuteczne.

Nie znam języków wszystkich krajów, w których byłam (choć bardzo żałuję, bo są piękne, a języki to moja pasja). Nie zdążyłam się nauczyć. Owszem, przed każdą wyprawą uczę się podstawowych zwrotów. Uczę się tak jak dzieci – przez osłuchanie. Słucham wielokrotnie nagranych rozmówek w danym języku. To pomaga.
Przed wyjazdem do Hiszpanii w 2006 roku nauczyłam się w ten sposób co nieco hiszpańskiego. Byłam w stanie załatwić nocleg, autobus, a nawet prywatny transport, zapytać o drogę, kupić bilety i jedzenie, a nawet porozmawiać o sytuacji społeczno-politycznej ( o pożarach w okolicach Santiago, o pracy dziennikarskiej naszego przewoźnika, o mojej pracy w szkole, o rodzinie). Znałam konstrukcje twierdzące i pytające. Umiałam powiedzieć o tym, co dzieje się teraz, o przeszłości i przyszłości. Nie sądzę, aby moje wypowiedzi były poprawne. Ale byłam skuteczna.

Nie mówiłam jeszcze wtedy po angielsku. Zaczęłam, co prawda, uczyć się nieco wcześniej (bo moje dzieci śmiały się ze mnie, gdy czytałam ich teksty szkolne). Ale na kursach ćwiczy się różne niepotrzebne tematy, a potem w życiu brakuje podstawowych zwrotów typu: Czy nie widziałeś przypadkiem moich butów, które tu stały? Czy możesz przesunąć twój materac, żebym mogła zmieścić obok jeszcze jeden? Jak mogę skorzystać z tego prysznica, żeby lała się ciepła woda? Czy możesz rozmienić mi dziesięć Euro, bo potrzebuję do automatu? Czy mogę ci jakoś pomóc, żebyś nie chrapał tej nocy, bo poprzedniej nie zmrużyłam oka?

Wstydziłam się mówić po angielsku. Zwłaszcza, że pojechałam z rodziną, a oni prawie wszyscy znali ten język lepiej ode mnie. Zaczęłam mówić dopiero w Portugalii, bo tam byłam sama. Angielski był jedynym językiem, którym mogłam porozumiewać się z otoczeniem (oprócz gestowo-mimicznego, oczywiście). I tak zaczęła się moja przygoda komunikacyjna.

Nauczyłam się słuchać ludzi. Czasem mówią dużo i wydaje się, że plotą trzy po trzy. Nie lekceważę tego. Mówią przecież także po to, żeby się ze mną oswoić. Żeby wyczuć, czy jestem gotowa przyjąć ich historię. Żeby mnie przygotować na coś poważniejszego. Nie naciskam. Czekam aż będą gotowi, aż zechcą mi opowiedzieć. Nie zawsze mówią to, co naprawdę chcą przekazać. Czasem sens jest ukryty gdzieś głębiej. Niedopowiedziany. Nie dopytuję. Nie ponaglam. Mam czas.

Nie pytam też, jeśli nie jestem pewna, czy odpowiedź mnie nie przygniecie, czy ją przetrzymam. Zwłaszcza, jeśli opowiada osoba, która jest mi bliska, a jej historia mogłaby być dla mnie zbyt trudna do przyjęcia. W tym momencie. Albo w ogóle. Więc nie pytam. Może się kiedyś dowiem. A może nigdy. Fakty nie są najistotniejsze. Ważne jest, jak sobie człowiek z tymi faktami poradził. Kim się stał dzięki nim. A to czuję w chwili, kiedy się spotykamy. Fakty są przeszłością. Ona kształtuje. Ale już odeszła. Dlatego, jeśli sam nie mówi, to o nią nie pytam.

Powie, jeśli zechce. Jeśli nie, to nie jestem ciekawa. Zresztą nie słucham nigdy z tzw. czystej ciekawości (bo cóż to takiego?). Słucham, bo czasem mogę pomóc. Słucham, bo wiem, że potrzebne jest wysłuchanie. Daje poczucie bezpieczeństwa. Słucham także dlatego, że te opowieści dają mi siłę. Jest w nich zawarta głęboka prawda o człowieku.

We Włoszech na Via Francigena kilkakrotnie spotykałam starsze kobiety, które chciały mi coś opowiedzieć. I, choć uprzedzałam, że nie mówię po włosku, kontynuowały opowieść. Tak wysłuchałam o dzieciach, które już dorosły i są daleko, … o pracy zawodowej, która dawała satysfakcję, ale dobiegła końca, … o operacjach ginekologicznych, które można przeżyć i nie zmieniają niczego w wartości człowieka, … o mężach, którzy już odeszli i pozostawili po sobie puste miejsca, nie do zapełnienia … Rozumiałam tylko kluczowe słowa. Ale to wystarczy, żeby złapać sens. W każdej z tych opowieści pojawiało się stwierdzenie, że Signory przeżyły tutti giorni (wszystkie dni) i są wdzięczne za życie, które było im dane. I że są gotowe do drogi. Choć wciąż podkreślały: Amore la vita (Kocham życie). A ja czułam tę miłość przez cały czas.

I nie wiem, czy to z powodu czegoś, co było w tych kobietach: jakiejś ogromnej potrzeby wygadania się, dania świadectwa prawdzie przed kimkolwiek, nawet przed cudzoziemką, która rozumie piąte przez dziesiąte. Czy może powodem była moja gotowość wysłuchania ludzi, którzy chcą mi coś przekazać? Tak czy inaczej, te rozmowy były niezwykłe. Jest coś umacniającego w tym, co zostaje przekazane między słowami. Coś, co daje siłę na długi czas. Bo, poprzez swojego historie, te Signory powiedziały mi, że życie jest piękne. I że naprawdę warto żyć.



Komentarze

Popularne posty